Głosy w tle

Obudziła się z głębokim westchnieniem, jakby właśnie wynurzyła się z niebytu. Spojrzała na sufit z wciąż widocznym w kącie niewielkim zaciekiem, nie tylko jakby widziała go po raz pierwszy w życiu, ale też jakby i sufit przed momentem przebudzenia nie istniał. Omiotła ściany rozkojarzonym, rozbieganym wzrokiem stworzenia właśnie powołanego do życia. W głowie miała pustkę, nie pamiętała ani swojego imienia, ani co tu robi.

– O, nie śpisz już.

Matka pochyliła się nad nią i nagle myśli wskoczyły na swoje miejsca, mózg znów zaczął pracować, fakty stały się jasne i wyraźne. Konstancja odetchnęła z ulgą. To tylko poranne otępienie. Stojąca nad nią kobieta nawet nie zauważyła dziwnego stanu córki i wróciła do kuchni, kończyć śniadanie.

Odruchowo sięgnęła po zeszyt leżący pod łóżkiem, w którym miała zwyczaj zapisywać sny. Przeczytała gdzieś, że jeśli nie zapisze się snu zaraz po obudzeniu, szybko się go zapomni. Usiadła na łóżku z długopisem w dłoni, ale zdała sobie sprawę, że mara zdążyła się ulotnić. Była przekonana, że w pustce w jej głowie jednak coś się wydarzyło, próbowała uchwycić rozmazane obrazy schowane tuż za polem widzenia.

Dziwne, pomyślała. Czuła dwie sprzeczne rzeczy – z jednej strony obudziła się zupełnie intelektualnie odrętwiała, nie pamiętała nawet kim jest, ale jednocześnie wiedziała, że coś się wydarzyło. Coś było, zanim cokolwiek było, zanim świat wokół niej i ona sama powstały.

Otrząsnęła się. Pobiegła do łazienki w nadziei, że zimna woda pomoże jej otrzeźwieć. Nie rozumiała, skąd napłynęły do niej tak dziwne myśli, ale stojąc przed lustrem i potrząsając kończynami, by pozbyć się ostatecznie porannej słabości, doszła do wniosku, że wszystkiemu winna jest ciężka noc. Nie mogła sobie co prawda przypomnieć, by cierpiała na bezsenność, nie zjadła też niczego ciężkostrawnego poprzedzającego wieczoru. Wiedziała jednak, że czasem tak już się zdarza – człowiek kładzie się na dwadzieścia minut a po obudzeniu czuje się, jakby minęło sześćdziesiąt lat. Sen w wciąż niezbadany sposób oddzielał ciało i umysł, może dusza rzeczywiście wędrowała do innych światów i stąd brały się problemy.

– Konstancjo!

– Tak?! – Odkrzyknęła z łazienki do matki, ale nie doczekała się odpowiedzi. Uczesała się szybko, a gdy skończyła toaletę, kobieta szykowała się już do wyjścia.

– Co chciałaś, mamo?

Matka spojrzała na nią zdziwiona i zamyśliła się na chwilę.

– Chyba nic szczególnego… ale skoro pytasz, to może dziś odkurzysz?

– Dobra.

Została sama w domu. Wydawało jej się, że są wakacje, słoneczny lipiec, ale na wszelki wypadek sprawdziła w kalendarzu. Zjadła zostawione na stole kanapki, przejrzała Facebooka na komórce i chwilę oglądała program śniadaniowy w telewizji, po czym z zadowoleniem zauważyła, że po otępieniu nie został żaden ślad.

Mimo to nie mogła sobie znaleźć miejsca. Odkurzyła, po czym uznała, że warto jeszcze wytrzeć kurze. Kuchnia była czysta, mimo to przetarła blat i zlew. Próbowała czytać książkę, ale nie mogła się skupić na słowach. Bezsensowne klikanie w grę na komórce przyniosło jej trochę ulgi, nie wymagającej myślenia rozrywki, ale i tym szybko się znudziła. Nie mogła sobie przypomnieć, czy miała na dzisiaj jakieś plany, nie wiedziała, z którą koleżanką najchętniej by się spotkała.

– Konstancjo!

Zadrżała, zeskakując z łóżka. Matka wyszła przecież do pracy, ale Konstancja dałaby sobie rękę uciąć, że właśnie usłyszała jej wołanie. Przeszła do salonu, gdzie wciąż grał telewizor – dziewczyna nie lubiła siedzieć w domu w ciszy, więc zostawiała włączony odbiornik lub radio, nawet gdy słuchała muzyki ze słuchawek, byleby tylko coś hałasowało w tle. Wyłączyła urządzenie, dochodząc do jedynie słusznego wniosku, że się przesłyszała. Jej pamięć nie działała dziś najlepiej – postanowiła dokonać sprzężenia między głosem aktorki serialowej a matki, wywołać nie tyle skojarzenie, co pewność. Konstancja uznała, że dłużej tego nie wytrzyma.

Wyszła na zalaną słońcem ulicę. Miała na sobie tylko przewiewną białą sukienkę w duże, liliowe kwiaty, a na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Mimo cienia padającego na twarz, czuła jak rumieni się od gorąca, a nagie łydki natychmiast zlały się potem. Zdecydowała się na krótki spacer po okolicznych sklepach; nie chciała za bardzo oddalać się od domu, przewidując rychłe nadejście burzy.

Kupiła zielone spodnie, luźne na pupie i workowate wokół bioder, ale ciasno przylegające do łydek. Z pewnością nie spodobałyby się mamie, która lubiła bardzo dziewczęcy styl, sukienki w kwiaty i rozkloszowane spódnice. Lubiła zabierać Konstancję na zakupy i obdarowywać córkę ubraniami, a ta nie miała nic przeciwko ani wspólnym wypadom do galerii, ani rodzajowi preferowanej przez rodzicielkę garderoby, korzystała jednak z każdej okazji, by urozmaicić trochę zawartość szafy. Gdy tylko miała pieniądze, wybierała się na zakupy z koleżankami, a potem podrzucała zdobyczne przedmioty do prania, mając nadzieję, że zostaną tylko obrzucone niechętnym spojrzeniem i na tym sprawa się zakończy.

Słońce oślepiło ją, a upał wywołał dreszcz, gdy tylko wyszła z klimatyzowanego pomieszczenia na ulicę. Przymknęła oczy, a gdy znów je otworzyła, zobaczyła nastoletniego chłopaka. W pierwszym odruchu chciała poprosić, by się odsunął, wyminąć go, ale uświadomiła sobie nagle, że kogoś szalenie jej przypominał, być może nawet znała go z widzenia.

– Cześć, Stacja.

Spłoszyła się, gdy przywitał ją przezwiskiem, jakim zwykli wołać ją koledzy. Matka zawsze mówiła do niej oficjalnie: Konstancjo. Nawet gdy była małym dzieckiem. Inni członkowie rodziny próbowali nieporadnie zdrabniać to imię, wołając ją Kondzia lub Kinia, ale mierziły ją obie te formy, czuła się jak zwierzak domowy, jakby była królikiem lub chomikiem. Ktoś wymyślił, by dać spokój pierwszej części imienia i skupić się na drugiej – wołano ją więc Stacja. Mało romantycznie i zupełnie niezabawnie, przywykła jednak do tej ksywki, pogodziła się z nią, tłumacząc sobie, że na stacjach kolejowych rozgrywają się wielkie życiowe sprawy: zaczynają się przygody, ludzie się witają i żegnają, poznaje się nowych znajomych, może nawet miłości, nikt tu się nie zatrzymuje na dłużej, a wszyscy mają swoje małe tajemnice. Jeśli więc wysilić się w interpretacji, to Stacja potrafiła być imieniem melancholijnym i tajemniczym. Konstancja zaakceptowała je, jako lepiej pasujące do jej wrażliwej duszy niż przaśna Kondzia.

– Co tam słychać? – zapytała uprzejmie chłopaka, choć za nic nie mogła sobie przypomnieć, skąd się znają.

Był chudy, o głowę wyższy od drobnej Konstancji, z ciemnymi włosami krótko obciętymi nad uszami, ale opadającymi długą grzywą na czoło. Na sobie miał jasną koszulkę z nadrukiem i ciasne dżinsy. Mimo ładnej, podłużnej twarzy i ciepłych, brązowych oczu, które natychmiast przykuły uwagę dziewczyny, wydawał się niczym nie wyróżniać. Wyglądał jak wielu chłopaków w jego wieku, podobnie przesadnie szczupłych, czeszących się według obowiązującej chwilowo mody, chodzących w markowych trampkach. Konstancja znała przynajmniej kilku takich jak on, chodziła z nimi do jednej klasy, ale była pewna, że nie był żadnym z nich.

– Idzie burza.

– Też tak myślę.

– Chcesz się przejść, pogadać?

Te dwa oświadczenia wydawały się sprzeczne. Gdzieżby mieli iść, skoro w każdej chwili może lunąć?

– Hej – zaczęła ostrożnie – ty też chodzić do piątki, prawda?

Uśmiechnął się, jakby zrozumiał, że Konstancja nie może sobie przypomnieć jego imienia, ale wcale nie czuł się z tego powodu obrażony.

– Mam na imię Wszebąd.

Wszebąd! Ależ oczywiście! Przypomniała go sobie teraz, licealistę, tak jak ona. Znała go z pewnością, choć wciąż nie była pewna skąd, nie zapomina się ludzi o tak nietypowym imieniu, choć samo imię zapomnieć z łatwością, skomplikowane, nawet nie staromodne, a zwyczajnie stare, zabytkowe wręcz.

– Przepraszam! Nie mogłam sobie przypomnieć, jak się nazywasz.

– To się zdarza częściej niż myślisz – uśmiechnął się znowu. Poczuła się teraz zobowiązana, by z nim porozmawiać, usiąść w cieniu na parę minut nim wróci do domu.

Zabrał ją do parku, gdzie skryli się pod potężnym dębem na ławeczce do gry w szachy. Wokół nich na trawie wylegiwały się kaczki; umęczone upałem nie chciały pływać po rzeczce, wolały drzemać w cieniu. W ogóle nie reagowały na mijających je ludzi, czasem tylko któraś zerwała się na widok psa lub pędzącego dziecka. Odczłapywały wtedy nieporadnie, machając kuprem na boki. Były rezleniwione, ale nie głupie, nie dałyby się złapać. Wszebąd zamachnął się i rzucił w trawę kawałek chleba.

– Ptaków nie wolno karmić chlebem – skarciła go, ale tylko wzruszył chudymi ramionami.

– Kaczki od zawsze karmi się chlebem i mają się dobrze. Spójrz na nie, są niby spasione, ale uciekać potrafią.

– Ale od tego dzieje im się krzywda – protestowała dalej. Nie mogła znieść myśli o zwierzęcym cierpieniu.

– Najwięcej krzywdy kaczce czynią inne kaczki. To są zwierzęta wyjątkowo kłótliwie nastawione, tylko się gryzą i szarpią. O, patrz na tamte dwie – wskazał dwa ptaki, które ganiały się po wodzie i podgryzały w kupry, wywołując zamieszanie na spokojnej rzeczce. – Jak ci mijają wakacje?

Rozzłościł ją zmianą tematu. Nadęła się, naciągnęła kapelusz mocniej na oczy i odwróciła głowę. Wszebąd pokajał się natychmiast, zawinął pieczywo w reklamówkę i odłożył na szachowy stolik. Milczeli, ona obrażona, on trochę zmartwiony, że zranił jej uczucia. Konstancja postanowiła wziąć go na przeczekanie, po prostu siedzieć i się nie odzywać, aż pierwszy coś powie lub zacznie padać deszcz. Wszebąd wydawał się jednak posiadać cały czas we Wszechświecie – nie wyglądał, jakby gdziekolwiek się spieszył i gdyby zmusiła go, by siedział tam choćby i rok, nie przejąłby się tym, tylko przyrósł do ławki. Spoglądała na niego spod kapelusza, zastanawiając się, skąd bierze się jego cierpliwość. Sama zaczynała się już wiercić, znudzona własnym planem.

– Będziemy tak siedzieć? Chciałeś pogadać, ale ja nie mam całego dnia, zaraz lunie.

– Zadałem ci pytanie, czekam na odpowiedź – powiedział tak, jakby od jego wcześniejszej wypowiedzi nie minęła więcej niż sekunda. Czekanie wyraźnie mu nie przeszkadzało, wręcz nie było czynnikiem w rozmowie, podobnie jak pogróżki o burzy.

– Zachowujesz się, jakbyś miał mnóstwo czasu.

– Mam mnóstwo czasu – uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. – Ale, w pewnym sensie, nie posiadam go wcale. Na tym chyba polega sztuczka.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, przytaknęła więc tylko krótko, zachęcając go do kontynuowania.

– Powiedziałbym wręcz, że czas dla mnie nie istnieje.

– Jesteś z tych chłopaków, którzy robią co chcą i kiedy chcą? Trzeba wiecznie na was czekać, bo zawsze się spóźniacie, nawet gdyby pociąg miał wam uciec. Zawsze jesteście zajęci, ale jednocześnie wszystko odkładacie na później?

– Nie to miałem na myśli. Chodziło mi bardziej o to, że z mojego punktu widzenia… czasu nie ma.

– Nie ma?

– Nie istnieje.

– Oczywiście, że istnieje! – Wybuchła. – Jak mógłby nie istnieć?

– Istnieje ta kaczka. Istnieje to drzewo. Możesz ich dotknąć, zobaczyć je. A czas?

– Powietrza też nie możesz zobaczyć, a istnieje.

– Właśnie, że możesz. Wszystko można rozebrać na atomy, zajrzeć do środka. A czas? Gdzie jest czas?

– Daj spokój, to głupie – była zła przez jego dziecinne, nielogiczne argumenty, o ile w ogóle można było nazwać te opinie argumentami, tak były wątłe. – Jak możesz wygadywać takie rzeczy? Lepiej zacznij uważać na lekcjach fizyki.

– Jaki masz dowód, że czas istnieje?

Wciągnęła gwałtownie powietrze przez nos. Fizyka nie należała także do jej ulubionych przedmiotów, była duszą artystyczną, interesowało ją pisanie wierszy i przyozdabianie ich misternymi motywami roślinnymi, książki i tomiki poezji, farby i pastele. Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ale przyjmowała czas jako rzecz oczywistą. Uważała za szalone wręcz, by uważać inaczej.

– Bo wszystko dzieje się tylko w jedną stronę, dzieje się w czasie! Najpierw jest pisklak, potem kaczka, a na końcu kaczka umiera i już!

– O nie – teraz oburzył się, jakby ubodła go tymi słowami. – Czas nie ma tu nic do rzeczy. To jest robota śmierci. Wszystko musi umrzeć, więc wszystko się rodzi, dojrzewa i starzeje. Dzieje się tak, bo taki jest porządek rzeczy. Wszystko ma swój koniec, niezależnie od tego, w którą stronę toczy się czas.

Nagle rozgrzane powietrze ruszyło. Kaczki poderwały się do lotu, liście zaszeleściły na szarpanych wichurą gałęziach. Niebo zaszło ciemnymi chmurami, a powietrze zaczęło pachnąć w charakterystyczny sposób, trochę deszczem, trochę napięciem i oczekiwaniem. Konstancja poczuła zimny powiew na spoconych ramionach i pomyślała, że dziwna jest ta chwila tuż przed burzą, gdy wszystko budzi się do życia. Nie mogła powstrzymać się od skojarzenia, że czas właśnie zacząć galopować, dlatego wszystko dzieje się tak szybko, zaledwie w parę sekund – jeszcze przed chwilą świeciło słońce, a teraz widziała tylko wąski paseczek błękitu na horyzoncie.

– Chodźmy, bo zmokniemy.

– Spokojnie. Nie zacznie padać dopóki nie wrócimy do domów.

Nie rozumiała, skąd wypływała ta pewność. Wszebąd wyglądał na bardziej poirytowanego jej brakiem zrozumienia problemu czasu niż pogodą.

– Ale siedzimy pod drzewem. Piorun może w nas strzelić – spróbowała znów. Mogłaby po prostu wstać i odejść, ale nie chciała zostawiać go samego, zaczynała czuć do niego sympatię. Lubiła go tak, jak lubi się małe dziecko albo zwierzątko w krawacie i czapce, posadzone przy miniaturowym biurku z miniaturowym komputerkiem. Nie wie, co robi, ale jest urocze.

– Konstancjo!

Obejrzała się. Myślała, że mama jeszcze jest w pracy – a nawet jeśli skończyła wcześniej, po cóż by szła do parku? Szukała jej? Może dziewczyna nie usłyszała dzwoniącego na dnie torebki telefonu? Rozglądała się bez skutku, aż w końcu zrozumiała, że przesłyszała się, że to najwyraźniej kobieta na spacerze z psem wołała swojego pupila, by zabrać go do domu przed ulewą.

– Jeśli już istnieje jakaś zależność – Wszebąd kontynuował – to jest ona odwrotna. Czas istnieje dlatego, że wszystko umiera. Gdyby istniał ktoś, kto się nie starzeje, ktoś nieśmiertelny, czas nie wiedziałby, co ma wobec takiej osoby począć.

Ochłodzenie sprawiło Konstancji przyjemność, więc mimo początkowych obaw, teraz z radością przyjmowała szarpiące sukienką podmuchy wiatru. Gdy grzmotnęło w oddali, zadrżała, zaraz jednak roześmiała się. Lubiła obserwować pioruny i z jakiegoś powodu nie bała się już, że jeden może trafić w drzewo, pod którym się ukrywają. Postanowiła kontynuować dyskusję.

– To dalej bez sensu. Nawet gdyby ktoś się nie starzał fizycznie, to dalej czas w jego życiu by mijał. Ludzie wokół niego by umierali, świat się zmieniał, czas płynąłby dalej, a ten człowiek zbierałby wspomnienia.

– Wspomnienia… To jest twój dowód na istnienie czasu? Wspomnienie tego jeziora, burzy, kaczki?

– No…

– Ale rozumiem, o co ci chodzi, źle się wyraziłem. Powiedzmy, że ten ktoś by się nie zmieniał. Pozostawałby zawsze taki sam.

– Wiele rzeczy się nie zmienia…

– Nie – zaprotestował ostro. – Wszystko się zmienia, wszystko dąży ku śmierci. Nawet jeśli ci się wydaje, że coś stoi tak jak stało zawsze, jakaś skała nie ruszana od tysięcy lat, nie znaczy to, że się ona nie zmienia. Ale gdyby istniał ktoś niezmienny…

Wiatr zerwał kapelusz z głowy Konstancji, złapała go w ostatniej chwili. Usiadła na rondzie w nadziei, że powstrzyma go przed kolejną ucieczką. Nagle stała się poważna. To, co mówił Wszebąd z czymś się jej kojarzyło.

– Wiesz, miałam dziś rano nietypowe doświadczenie… Obudziłam się rano zupełnie rozkojarzona i miałam wrażenie, że wcześniej nie istniałam ani ja, ani nic dookoła mnie. Wszystko wydawało się takie… pierwotne. Czyste. Jeszcze nie zdążyło się pobrudzić istnieniem, rozumiesz? Jakby czas wcześniej nie płynął albo – ty pewnie tak wolałbyś to ująć – nic wcześniej nie żyło.

– Co ci się śniło?

– Chyba nic. Nie wiem. Wiesz, czasem wiesz, że coś ci się śniło, ale zapominasz to tuż po przebudzeniu. Dlatego mam zeszyt, w którym sobie wszystko od razu zapisuję, przerabiam to potem na wiersze, bo to są takie oniryczne obrazy, wiesz, takie magiczne.

– Chętnie przeczytam.

– Podeślę ci linka.

Błyskawica przecięła czarne niebo, znów grzmotnęło. Konstancja trochę się teraz bała – nastała noc w środku dnia, nienaturalnie ciemna i gęsta.

– Chodźmy już.

– Dobrze. Chmury już zupełnie nabrzmiały, trzymanie ich w niepewności choć chwilę dłużej byłoby już okrucieństwem. Ale po drodze opowiedz mi jeszcze o snach. Obudziłaś się i nie mogłaś sobie nic przypomnieć?

– Raczej… To było bardziej uczucie. Wrażenie. Że coś powinno mi się śnić.

– Przekonanie, że coś się wydarzyło w tej pustce nim nastał świat.

– Tak.

Wydał jej się nagle poważny, spięty, ale nie potrafiła powiedzieć, czy to przez ich rozmowę, czy przez burzę. Odprowadził ją do domu, a na chodniku rozbijały się krople deszczu wielkie jak jajka; chmury resztkami sił utrzymywały wodę, przeciekały, przelewały się już, desperacko powstrzymując nadchodzącą eksplozję, nim Konstancja trafi do bezpiecznego domu, tak jak jej obiecał Wszebąd.

– Chcesz się jutro spotkać? – Zapytała, stojąc już w progu.

– Jasne.

– Nie będę cię pytać, o której przyjdziesz, skoro lekce sobie ważysz czas – uśmiechnęła się. On wciąż był spięty.

– Będę wcześnie. Chciałem ci coś powiedzieć, coś ważnego, ale zapomniałem. Może do jutra sobie przypomnę.

– Coś o czasie?

– Coś o umieraniu.

*

Nie mogła w nocy zasnąć. Chwilę po tym, jak Wszebąd wyszedł, rozpętała się Apokalipsa, a przynajmniej Konstancja tak się czuła – siedziała sama w pustym domu w kompletnej ciemności, a okno zamieniało się to w rozżarzony błyskawicą kwadrat, to w bęben, na którym deszcz wygrywał melodię przypominającą bojową pieśń afrykańskiego ludu. Chciała ukryć się w łazience, ale wiatr hulał w wentylacji, a kafelki na ścianach ciasnego pomieszczenia tylko potęgowały huk.

Potem wszystko się uspokoiło. Niebo wyładowało złość, upuściło z deszczem swój gniew. Wciąż padało, ale chmury z czarnych stały się szare, wycie trochę przycichło. Konstancja mogła wyjrzeć za okno i zobaczyć budynek po drugiej stronie ulicy, choć jeszcze przed chwilą miała wrażenie, że został zmieciony przez kataklizm. Z pracy wrócili rodzice, cała rodzina zjadła obiad, obejrzała film i poszła spać.

Konstancja leżała w łóżku, patrząc w sufit i starając się odkryć jego poranną tajemnicę. Martwiła się o Wszebąda. Odkąd wyszedł, czuła niepokój. Nie dlatego, że powiedział te wszystkie dziwne rzeczy. W zasadzie odkąd spotkali się na ulicy nie powiedział jednego normalnego zdania, uznała więc, że to w jego przypadku typowe zachowanie. Obawiała się, że w najlepszym wypadku zmókł przeraźliwie, od czego z pewnością się przeziębi, a w najgorszym – że może przygniotła go zerwana gałąź lub potrącił niewidzący niczego w ulewie kierowca. Chciała napisać SMS-a albo chociaż maila, ale nie mogła znaleźć do niego żadnego kontaktu, nie miała go w znajomych w żadnym serwisie. Jeśli jutro się nie zjawi, nie dowie się, czy leży w szpitalu, czy może nie żyje. Nie będzie mogła go odwiedzić, nie odnajdzie go. Przerażały ją te ponure myśli.

Znów usłyszała wołanie. Deszcz wciąż tłukł w szyby, ale znacznie spokojniej, pogodzony z losem, chciał tylko skończyć to co zaczął. Konstancja nie zareagowała na wołanie, ale po chwili znowu odniosła wrażenie, że przyzywa ją głos matki, szept przedzierający się przez noc. Wstała i przeszła do sypialni rodziców. Ojciec chrapał, matka spała głęboko, spokojnie.

*

Jednak przyszedł. Konstancja ledwo zdążyła się ubrać i umalować, gdy rozległ się dzwonek domofonu. Przywitała go wylewnie, wieszając mu się na szyi, następnie zaś złapała za ramiona i obejrzała uważnie. Wyglądał zdrowo. Znów miał na sobie spodnie rurki, do tego koszulę z krótkim rękawem, w łagodną błękitną kratkę. Tylko trampki wyglądały na przemoczone.

– Bałam się, że ta burza zmyła cię z powierzchni ziemi!

– Nie sądzę, żeby to było możliwe – uśmiechnął się łagodnie. – Jak spałaś?

– Nie spałam prawie w ogóle! – Poskarżyła się, jednocześnie zapraszając go do swojego pokoju. Usiedli na łóżku. – Za bardzo się martwiłam. Nie mam nawet twojego numeru telefonu.

– Może mam przyjść później? Nie chcesz się zdrzemnąć?

– Daj spokój – machnęła ręką na sprawę. – Przypomniałeś sobie, co chciałeś mi opowiedzieć?

Pokręcił głową. Przyznał, że miał problemy z zebraniem myśli, Konstancja zirytowała się jednak, gdy próbował ją przeprosić za rzeczy, które wygadywał.

– Chcesz, opowiem ci coś przerażającego, ale musisz zabrać mnie na lody. Wczoraj nie zjadłam lodów i upał prawie mnie zabił.

Ale dzień nie był tak gorący jak wczoraj. Chmury częściowo zasłaniały niebo, ale nie padało, nie wiało też. Konstancja doznała nieprzyjemnego wrażenia wstrzymania wszelkiego ruchu, dziwnej pustki, zaraz jednak nadjechał samochód, trochę ją uspokajając. Istnieli jeszcze na świecie inni ludzie, oczywiście, że istnieli, choć miała problem, by przypomnieć sobie twarz kobiety, która sprzedała jej wczoraj spodnie, tak samo niewyraźna była twarz mężczyzny za kierownicą mijającego ich auta. Przysunęła się bliżej do Wszebąda, przygnębiona pustą ulicą. Dorośli byli w pracy, ale młodzież, dzieci, wszyscy korzystający z uroków wakacji powinni kręcić się po mieście. Złapała chłopaka pod ramię, przytulając się do jego boku. Nie czuł się komfortowo, ale Konstancja najwyraźniej nie tyle ceniła sobie szczególnie jego bliskość, co czyjąkolwiek. Była spięta i zmartwiona, rozglądając się niepewnie po ulicy, nie potrafiąc zrozumieć, czemu czuje się tak obco w okolicy, w której przecież się wychowała. Wszebąd zrozumiał to po chwili i przestał protestować.

Ona wybrała lody czekoladowe, on – miętowe.

– Opowiedz mi – poprosił.

– Wolałam już wczorajszą pogodę. Było gorąco nie do zniesienia, ale przynajmniej coś czułam. A kiedy zaczęło wiać, naprawdę odżyłam. Dzisiaj jest zbyt… ponuro.

– Jest przyjemnie, ani zimno, ani gorąco.

– Dokładnie! Zupełnie nijak. I ludzi mało.

– Jest jeszcze wcześnie.

Jadła ze znudzeniem lody. Nie sprawiły jej tyle przyjemności, ile się spodziewała.

– W nocy, gdy nie mogłam spać, przydarzyła się dziwna rzecz. Usłyszałam, że mama mnie woła, byłam przekonana, że ją słyszę, rozumiesz? Ale gdy poszłam sprawdzić, okazało się, że twardo spała. Tata też. I tak trzy razy, rozumiesz? Ciągle coś słyszałam. Nie miałam odwagi obudzić mamy, nie mam przecież pięciu lat, żeby kłaść się z rodzicami gdy mam zły sen… W końcu schowałam głowę pod poduszkę i jakoś zasnęłam…

– Ktoś cię wołał…

Głos miał tak lodowaty, że aż spojrzała na niego z przestrachem. Na twarzy miał wypisane nagłe zrozumienie, pojął coś, co mu umykało.

– Chciałem ci coś powiedzieć już wczoraj… ale nie mogłem sobie przypomnieć. Gdy zobaczyłem cię na ulicy, od razu wiedziałem, że muszę podejść i ci to przekazać, jak najszybciej, bo to bardzo ważne. Byłem przekonany, że nie mam nic ważniejszego… nie, nie mam nic innego poza tym jednym do zrobienia w życiu. Ale gdy tylko się do mnie odezwałaś – zapomniałem. Spytałaś, co u mnie słychać i tak bardzo skupiłem się w tamtym momencie na sobie, chciałem wiedzieć, co się ze mną dzieje, czym mogę się podzielić, że zupełnie wypadło mi z głowy…

– Przypomniałeś sobie?

– Kiedy powiedziałaś, że słyszałaś matkę… ale tylko ci się wydawało. Chyba coś pamiętam. Oni wszyscy tak mówili. Myśleli, że się przesłyszeli, tak to sobie tłumaczyli. Tak.

Nie wiedziała, o kim mówi. Chciała dopytać, ale głos ugrzązł jej w gardle na widok jego oczu. Miały dokładnie ten sam kolor co niebo, kolor spranej bielizny pościelowej, wyblakły błękit. Ale zobaczyła w nich coś jeszcze – przepływające chmury. Zupełnie jakby oczodoły Wszebąda stały się przezroczyste i mogła widzieć poprzez nie. Mrugnął; w tym samym momencie rozległ się odległy, stłumiony grzmot i Konstancja znów nie była pewna, czy usłyszała go naprawdę, czy to tylko jej umysł znów płatał sztuczki.

– Posłuchaj, to bardzo ważne, masz mało czasu, może za mało. Nie wiem, mam problem z czasem, wiesz o tym. Dla was, ludzi, czas jest najważniejszy, zawsze ucieka zbyt szybko. Ja po prostu jestem. Zawsze. Wszędzie. Dlatego, paradoksalnie, tak łatwo jest mi marnować wasz czas. Wydaje mi się, że możemy posiedzieć, porozmawiać, przeczekać burzę. A potem jest za późno. To dlatego, że w tej formie tak trudno mi myśleć, jest taka… zapominam o tym, co najważniejsze.

Przeraził ją teraz, przeraził głosem nieprzyjemnym jak uderzające w ciało skały, jak lawina małych kamieni siekąca nagą skórę. Chciała wstać, ale zakręciło się jej w głowie, świat był jeszcze mniej wyraźny niż przed chwilą.

– Jeśli usłyszysz wołanie, jeszcze możesz za nim pójść. Musisz iść.

– Nie wiem gdzie! – Wykrzyknęła z rozpaczą.

– Za wołaniem.

*

– Konstancjo! Konstancjo!

Dziwne, by tak wołać do własnej córki, tak oficjalnie, w wołaczu. Zwłaszcza w chwili takiej jak ta. Śmierć patrzył, jak zrozpaczona kobieta szarpie ciało dziecka. Lekarze powiedzieli, że szanse są niewielkie – i nie były. Konstancja nawet nie odzyskała przytomności. Śmierć miał przykre wrażenie, że to jego wina.

Śmierć nie był zachłanny. Za każdym razem, gdy człowiek stawał na granicy, starał się popchnąć go w stronę życia. Nie mógł dać nikomu życia – to było sprzeczne z celem jego istnienia – ale mógł dać im wybór. Człowiek na krawędzi trafiał do krainy wysnutej z jego wspomnień. Z niej mógł wrócić do rzeczywistości lub przejść dalej. Wszystko zależało od tego, czy podąży za głosami.

Ale mało kto potrafił zrozumieć, co się z nim dzieje. Ludzie uwięzieni we własnych myślach zwykli przyjmować je za świat realny, nie przyjmowali do wiadomości dowodów na to, że coś jest nie tak. Uciekali przed zrozumieniem, a gdy słyszeli głosy żywych – rodziny i ratowników wołających do nich, do ich pogrążonego w uśpieniu ciała – ale nie mogli ich nigdzie dostrzec, dochodzili do wniosku, że się zwyczajnie przesłyszeli.

Śmierć wkraczał do ich umysłów, ale nie mógł robić tego w swojej normalnej formie. Wypowiedziałby jedno słowo prawdziwym głosem, a byliby martwi. Nie lubił pośpieszać kolei rzeczy. Starał się więc upodobnić do człowieka, wybierał z pamięci znajomy konstrukt. Na przykład Wszebąda. Pamiętał teraz, czemu wybrał to imię. Miało mu ono przypominać, kim jest. Ale ludzka forma go ograniczała. Łatwo zapominał o swoim zadaniu, stawał się rozkojarzony. Fizyczne ciało krępowało jego wszechwiedzący umysł, wiedza jedynie przepływała przez niego, a nie trwała. Dlatego czasem tak ciężko było wypełnić zadanie.

– Konstancjo!

Było już za późno. Konstancja nie poszła za wołaniem. Śmierć żałował, że nie mógł zrobić więcej. Nigdy mu się nie spieszyło. Ale rozumiał, że czas wszystkich innych jest ograniczony. Rozumiał w sensie odczuwania empatii, pojmowania, że pewne rzeczy rozgrywają się dla nich inaczej. Bo nie powiedziałby, że rozumie koncept czasu. Był zawsze. Był wszędzie. I tylko gdy przybierał ludzką formę zaczynał inaczej patrzyć na wszechświat, ale budziło to w nich dziwny lęk, przemieszany z irytacją. Dalej umykał mu sens człowieczeństwa. Nie pojmował płynącego wokół niego czasu. Ale rozumiał sytuację ludzi na tyle, by dać im w ostatniej chwili możliwość odwrotu.

Wyszedł na szpitalny korytarz. W sali obok właśnie ktoś znowu się przesłyszał.

Agnieszka Żak

5 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *