Piszę

Wymęczone zwycięstwo i te przeklęte tytuły (Z notatek pisarzyny 03.22)

Opowiadanie bez tytułu zostało ukończone, posłane na nabór i oczekuje teraz na decyzję. Choć powiedzieć, że skończyłam je pisać brzmi trochę jak nadużycie – ja je po prostu w którymś momencie przestałam pisać. Na tym końcowym etapie im bardziej je poprawiałam, tym bardziej miałam wrażenie, że pogarszam sytuację. Nauczyłam się, że rzeczy trzeba wycinać, by tekst nie był za długi, więc co chwila coś wycinałam. Mam jednak wrażenie, że zamiast oczyścić w ten sposób tekst z niepotrzebnego nadmiaru, wprowadziłam do niego pustkę… Zmieniałam też i przepisywałam fragmenty, które zdawały mi się przegadane i przekombinowane, mając nadzieję, że ich nowe wersje będą jaśniejsze i czytelniejsze. Wiem, że mam skłonność do przesadnego tłumaczenia, więc próbowałam tego uniknąć. Nie jestem przekonana, czy z dobrym skutkiem. W którymś momencie po prostu zirytowałam się, że zamiast podążać za intuicją i pozwolić opowiadaniu być takim, jakim ono chciało być, próbuję je wcisnąć w jakieś dziwne ramy, które sobie sama narzuciłam.

Dlatego też po prostu przestałam je dalej pisać. Zatrzymałam się w dziwnym miejscu, gdzie tekst teoretycznie jest skończony, ma wszystkie sceny i stanowi zamkniętą całość, ale na etapie ostatecznych poprawek zamiast go dopieścić i dodać mu „duszę” za pomocą różnych smaczków i drobiazgów – ogołociłam go z niej. Wiecie, tak jakbym zamiast finalnych pociągnięć pędzlem złapała kubeł z farbą i wylała na środek obrazu. Nie wiem dlaczego. Może byłam zbyt zmęczona. Może brakło mi pewności siebie bardziej niż zwykle. Może za bardzo mi zależało.

W każdym razie już miałam wysłać opowiadanie, gdy stwierdziłam, że no nie, wypada jeszcze zrobić ostatnie sczytanie – na wypadek literówek i innych drobnych błędów. Jako stara dyslektyczka już się przyzwyczaiłam, że walę najdziwniejsze literówki i podmieniam nieświadomie słowa, więc puszczenie tekstu w świat bez sprawdzenia go jakieś 83 razy po prostu nie wchodzi w grę. I nagle! Stało się! Usunęłam zdanie w jednym miejscu. Dodałam zdanie w innym. Zaczęłam wprowadzać malutkie zmiany tu i tam z poczuciem, że naprawdę mają sens. Że wiem, co robię i czynię w końcu opowiadanie lepszym. Czemu wcześniej przez tyle dni mi to nie wychodziło? Skąd ten nagły napływ geniuszu? Za cholerę nie mam pojęcia. To chyba nie świadczy o mnie za dobrze, że gdy w końcu zaczynam coś robić dobrze, to w sumie nie wiem jak ani dlaczego… Albo może przesadzam i tylko mi się wydawało, że robię coś dobrze? Któż zrozumie zawiłości procesu twórczego.

Tytuł

Opowiadanie bez tytułu dostało też tytuł – „Wspomnienia”. Nie podoba mi się, ale nie byłam w stanie wymyślić nic innego, a to od biedy pasuje do tekstu. Z tytułami zawsze miałam problem, tak samo zresztą jak z imionami, nazwiskami, nazwami wymyślonych państw/krain. Czego zresztą „Wspomnienia” są dobrym przykładem, bo bohaterki wielokrotnie zmieniały imiona, na żadne nie mogłam się zdecydować i dalej nie do końca jestem z nich zadowolona… Nazwy własne nie są dla mnie. Jak tak patrzę na tytuły moich opowiadań, to chyba najbardziej lubię „Długo wyczekiwaną samotność”. Bo jest długi, wielowyrazowy i odnosi się do sedna tej historii. Chyba ogólnie lubię długie tytuły. Niby są mniej zgrabne i potem się je skraca dla wygody, ale przynajmniej są unikatowe.

Dla mnie najlepszym przykładem beznadziejnego tytułu z ostatnich lat jest film „Music”. Przepraszam bardzo, ale tego po prostu nie da się wyguglać (zresztą biorąc pod uwagę jak chujowy jest ten film to nawet dobrze XD). Próba dookreślenia też niewiele da, bo „music movie” też jest trochę niekonkretne, a biorąc pod uwagę, że twórczynią jest piosenkarka to po nazwisku reżysera też się wiele nie znajdzie… Nie wiem, może to tylko ja, ale lubię długie, dziwne, skomplikowane, zapadające w pamięć, oryginalne tytuły. Szkoda tylko, że nie umiem takich wymyślać, więc padło na mało ambitne „Wspomnienia”. : /

A zresztą, macie poniżej listę tytułów moich opublikowanych opowiadań. Które tytuły wam się podobają?

  • Przechył
  • Dorastanie w czasach cyborgizacji
  • Fasolka i tofu
  • Długo wyczekiwana samotność
  • Moja ręka
  • Weźcie los w swoje ręce
  • Bibliotekarka
  • To, co stare i zapomniane
  • Ludzie strusie
  • Tylko trochę magii
  • Karaluch w uchu
  • Kot śpi na szafie
  • Spalmy wszystkie mosty
  • Karaluch w uchu
  • Zmęczenie
  • Miejskie potwory
  • Lwy morskie
  • Strachy z dzieciństwa
  • My rotten Valentine

Seksistowski Google

Na co dzień piszę w Scrivenerze, ale „Wspomnienia” przekleiłam do Google Docs, by udostępnić innym do czytania i… nagle cały dokument zrobił się czerwony. No ok, walę dużo błędów, ale bez przesady? Otóż okazało się, że Google nie jest wielkim fanem czasowników rodzaju żeńskiego. Uparcie proponował mi ich zamianę na rodzaj męski, co – biorąc pod uwagę, jak mocno sfeminizowane jest to opowiadanie – troszeczkę mnie zirytowało.

Żeby było zabawniej, ten rodzaj żeński wybrałam celowo. Widzicie, jestem przyzwyczajona do tworzenia „mieszanych” grup bohaterów – zrobiłam tak i w „Lwach morskich” i w „Przechyle” i na pewno jeszcze innych opowiadaniach. Tym razem jedna z bohaterek miała młodszego brata… przez co pisząc o moich dzieciakach jako o grupie, musiałabym używać rodzaju męskiego. A przecież to jest historia dziewczyn, o dziewczynach, z dziewczynami we wszystkich rolach głównych… Nie leżało mi to zupełnie. Stwierdziłam, że wolę wyciąć brata i przerobić scenę, do której był mi potrzebny, ale przestawić się w całości na żeńskie czasowniki.

Tak, wiem, pewnie mi się lewackie przewrażliwienie językowe włączyło i w ogóle upadek języka polskiego. 😉 Po prostu z jakiegoś powodu było dla mnie ważne, żeby używać rodzaju żeńskiego, tak mi to lepiej pasowało i się spinało w całość.

A jak ciekawią was dziwne i nieoczywiste (nie tylko językowe) przykłady dyskryminacji kobiet to zachęcam bardzo do lektury książki „Niewidzialne kobiety” Caroline Criado Perez.

Co dalej z tym pisaniem?

Gdy wysyłam opowiadanie na nabór, oczywiście zawsze chcę, by się dostało. Przez lata wyrobiłam sobie jednak sporą odporność na odrzucenie. Potrafię pogodzić się z tym, że moje opowiadanie po prostu nie było wystarczająco dobre. Albo że nie trafiło w gust jury/redaktora. Albo że losowe wypadki sprawiły, że czasopismo się zwinęło. Albo że mogłoby zostać opublikowane, gdybym wprowadziła do niego zasugerowane poprawki, czego nigdy nie zrobiłam, bo rozwód stanął mi na drodze (yup, myślę o konkretnym tekście…). Czasem po prostu się nie udaje. Trzeba się po porażce otrzepać i pisać dalej. Jednak „Wspomnienia” wyjątkowo mnie stresują. Wyjątkowo zależy mi, żeby coś, co stworzyłam okazało się dobre i komuś się spodobało.

Jest to też opowiadanie mało fantastyczne. Poprawiając końcówkę zdałam sobie sprawę, że to chyba najmniej fantastyczny tekst, jaki w życiu napisałam. A co, jak rozczaruje to czytelników? Co, jak nie spełnia jakiegoś niejasnego wymogu o zawartości fantastyki w fantastyce? Albo gorzej nawet – co jeśli językowo jest słabe, a jego przesłanie nie jest wystarczająco jasne i przemawiające do czytelnika? Co jeśli na każdej linii zawiodłam? Zaczęłam pokładać w to jedno opowiadanie zdecydowanie zbyt dużo nadziei i lęków jednocześnie.

I jeszcze parę dni temu, planowałam się w moim stylu poodgrażać, że jak się „Wspomnieniom” nie uda, to rzucam wszystko i wyjeżdżam w Bieszczady, żadnego więcej pisania nie będzie… ale potem odbyłam rozmowę, która mnie podniosła na duchu. Dzięki boru wszechlistnemu za piszących przyjaciół. Zaczął się też Camp NaNoWriMo i nagle okazało się, że mam co najmniej trzy różne pomysły na opowiadania, które bym chętnie zrealizowała. Dlatego marudzenia na koniec wyjątkowo nie będzie. Idę pisać coś fajnego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *