Czytam

Sprawozdanie z lektury: „Dziecko Rosemary” Ira Levin

„Dziecko Rosemary”, klasyk z 1967 roku, jest tak znany i popularny, że w zasadzie ciężko mi cokolwiek odkrywczego na jego temat powiedzieć. Obawiam się też, że znajomość treści i zakończenia znacząco przeszkadza w lekturze. Bo w książce jest wiele tu i tam rozrzuconych drobiazgów, które mają wyraźnie wskazywać, że coś jest nie tak, ale nieświadomy czytelnik może na nie – przynajmniej w części pierwszej – jeszcze nie zwracać uwagi. Ja tymczasem od początku wiedziałam, że O! To rzucone niby od niechcenia zdanie jest ważne! Ten szczególik? To wydarzenie? Doskonale wiem, co one oznaczają i z czego wynikają. W trakcie czytania nie odczuwałam przez to zbytnio emocji, nic mnie nie fascynowało, nie było zagadki do rozwiązania. Nie zastanawiałam się, czy to Rosemary ma rację, czy też rzeczywiście popadła w paranoję.

A chyba to ostatnie jest najciekawszym elementem książki. Powieść Levina to doskonały przykład manipulacji i gaslightlingu. Rosemary, uwięziona pomiędzy swoim mężem, lekarzem a sąsiadami, staje się ofiarą ich knowań. Za każdym razem, gdy coś jej się nie podoba i przekracza jej granice komfortu, słyszy, że przesadza. Gdy coś ją martwi, jej problemy są zbywane jako głupie wymysły. Gdy szuka pomocy, jest ganiona za histeryzowanie. Gdy ma pretensje do męża, że ten ją zgwałcił, ten nazywa to takim „rodzajem raczej nekrofilskiej zabawy” i nie rozumie, co zrobił nie tak. W efekcie Rosemary ciągle się miota – a to popada w apatię, a to próbuje się buntować, a to przeprasza za swoje wcześniejsze zachowania. Przestaje ufać samej sobie i zaczyna przejmować cudzą narrację na swój temat.

I szczerze mówiąc te wątki były dużo bardziej przerażające niż diabelskie obrzędy. Bo nawet gdyby wyciąć z tej książki Szatana, to dalej jest to historia zmanipulowanej kobiety, uzależnionej finansowo od męża, odciętej od rodziny, która nie ma jak się wyrwać ze swojej „złotej klatki”. Wszyscy przyjaciele akurat nie odbierają telefonów, a jedyna osoba, której Rosemary postanawia zaufać, uważa ją za wariatkę i oddaje z powrotem prosto w ręce oprawców. Ot, piekło na ziemi już tu jest.

Na koniec przyznam, że nigdy nie podobało mi się zakończenie. Rosemary, która jednak akceptuje dziecko i zaczyna do niego mówić słodkimi słówkami… ugh. No po prostu nie, kobieto, masz nóż, użyj go. Ja rozumiem, że bohaterka przez całą książkę robi wszystko, by chronić swoje dziecko, ale właśnie dlatego zakończenie, w którym wbrew sobie zabija małego diabełka, byłoby lepsze – bardziej przejmujące, przygnębiające. Albo jakby spróbowała go zabić, ale jej się nie udało – próbowała ocalić świat, ale ostatecznie zrobiono z niej wariatkę i zatrzymano, moce piekielne zwyciężyły… A tak to mamy horror, horror i nagle przesłodzone zakończenie ze szczęśliwą mamusią i dzidziusiem. Co prawda oznacza to – jak zgaduję – nieopisaną już w książce apokalipsę, dalej jednak przy tym zakończeniu schodzi całe napięcie. Rozczarowuje mnie i już.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *