Czytam

Sprawozdanie czytelnicze: „Stulecie detektywów”, Jürgen Thorwald

Na początku 2016 roku przeczytałam książkę „Ginekolodzy” – doskonale napisaną opowieść o rozwoju tej dziedziny medycyny, która zajmuje się porodami i chorobami kobiecymi, ale też o walce o godność i zdobywaniu należnych sobie praw przez pacjentki. Zachwycona lekturą, szybko sięgnęłam po kolejne książki Thorwalda: „Stulecie chirurgów” oraz „Triumf chirurgów”, a także „Pacjentów”. Potem zaś… jakoś odciągnęło mnie do innych rzeczy.

Cieszę się jednak, że w końcu znalazłam czas na „Stulecie detektywów”, choć to na pozór książka o trochę innej tematyce, bo zamiast historii medycyny dostajemy historię kryminologii. Spokojnie jednak, również na kartach tej pozycji spotkamy niejednego lekarza. Autor opisuje XIX wiek oraz pierwszą połowę XX aż do lat .50 włącznie (jak widać, tytułowe „stulecie” zostało potraktowane bardzo swobodnie). Kolejne rozdziały dotyczą: 1. początków i rozwoju bertillonage’u (oraz jego upadku) i triumfu daktyloskopii, 2. przeprowadzania sekcji zwłok i dochodzenia, czy ktoś utonął lub został utopiony, czy został uduszony, czy śmierć była samobójcza i innych okoliczności śmierci, 3. wykrywania trucizn w zwłokach oraz laboratoriach, 4. początków balistyki.

Przy czym nie jest to czysto naukowa rozprawa, lecz opowieść pomyślana tak, by wciągnąć bez reszty czytelnika. Thorwald przeplata na zmianę różne elementy. Po pierwsze, prezentuje sylwetki ludzi – lekarzy, policjantów, prawników, urzędników, chemików, toksykologów, wynalazców – którzy dokonali przełomowych odkryć, popychających rozwój kryminalistyki mocno naprzód. Albo wręcz przeciwnie – przez swoją dumę, upór lub ignorancję utrudniali dochodzenie do prawdy. Po drugie, opisuje szczegółowo prawdziwe morderstwa, których rozwiązanie okazało się kluczowe dla wynalezienia nowej techniki badawczej lub udowodnienia jej działania. Na przykład gdyby nie udało się skazać morderców w głośnej sprawie na podstawie odcisków palców, być może ich wykorzystanie przez organy śledcze zostałoby opóźnione o kolejne lata… Po trzecie, nie zapomina o zaciętych sporach sądowych pomiędzy prawdziwymi specjalistami a hochsztaplerami tylko udającymi, że znają się na balistyce czy toksykologii, by zdobyć pieniądze lub sławę. Przywołuje przy tym zarówno sprawy, w których udało się skazać przestępcę, jak i nigdy ostatecznie nie rozstrzygnięte. W końcu – prezentuje informacje bardziej techniczne, przybliżając metody znajdowania śladów uduszenia na szyi, wykrywania arszeniku w narządach czy identyfikowania, z jakiej broni wystrzelono konkretną kulę.

Dzięki temu „Stulecie detektywów” jest pozycją bardzo różnorodną, a czytelnik nie będzie się nudził, bo gdy tylko po paru stronach opisy badań laboratoryjnych zaczynają nużyć, przenosimy się na miejsce zbrodni, do kostnicy, czy na salę sądową. Z Anglii podróżujemy do Niemiec, z USA do Egiptu, z Argentyny do Francji.

Identyfikacja i laboratoria

Subiektywnie moim ulubionym rozdziałem jest pierwszy, dotyczący tworzenia się systemu identyfikacji przestępców, czy to za pomocą „pamięci fotograficznej” policjantów, czy to pomiarów ciała, czy w końcu odcisków palców. Szczególnie zainteresował mnie system mierzenia różnych części ciała, by na ich podstawie ustalać tożsamość aresztowanych. Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, a okazało się to wielce fascynujące! Autorowi udało się też oddać klimat i ducha pewnej epoki – momentu w historii, kiedy zbrodniarze, przyzwyczajeni do łatwego zmieniania nazwisk i tożsamości, nagle nie mogli się dłużej ukrywać. Chaos panujący na ulicach, ale też w więzieniach, nagle zaczynał zamieniać się w uporządkowany, szczegółowy system. Oczywiście próbowano jeszcze zmylić trop, choćby niszcząc opuszki palców kwasem, ale na dłuższą metę na niewiele się to zdało. Zbrodnia przestała być anonimowa. Jednocześnie jest to też najbardziej „międzynarodowy” rozdział, bo nie skupia się wyłącznie na Europie i USA, ale też Indiach czy Argentynie.

Natomiast za najcięższy w lekturze uważam jeden, konkretny podrozdział dotyczący tworzenia się sieci laboratorium toksykologicznych, przede wszystkim w Niemczech, ale też innych krajach. Przyznam, że zdaje się on po prostu nie bardzo pasować do reszty książki – jest napisany „sucho”, bez polotu, dużo w nim wymieniania różnych placówek. Wyraźnie kontrastuje z dużo ciekawiej napisanymi rozdziałami.

Odciski moich palców na szklance.

Coraz lepsze mikroskopy

Należy pamiętać, że książka ukazała się po raz pierwszy w roku 1968 (lub 1964?), a to oznacza, że choć ma niewątpliwą wartość historyczną, to opisane w niej techniki kryminalistyczne niekoniecznie są wciąż wykorzystywane czy uważane za poprawne. Nauka poszła po prostu do przodu i wiele się zmieniło. Zresztą na kartach samej książki wielokrotnie znajdziemy sytuacje, w których różne badania były zmieniane, odrzucane bądź udoskonalane. Znajdzie się też trochę przypadków, w których biegli zdawali się skupiać zupełnie nie na tym, co istotne, np. próbując ustalić, czy pewna kobieta została zastrzelona czy też popełniła samobójstwo, toczą długie spory o pozostawienie śladów prochu na ranie zamiast zbadać kąt wejścia kuli w czaszkę. W co najmniej jednym miejscu tłumacz zaznacza, że jakaś obiecująca, wspomniana przez autora metoda badawcza została ostatecznie uznana za nieprzydatną.

Jakaż szkoda, że Thorwald zmarł w 2006, bo z wielką przyjemnością przeczytałabym także nowszą historię kryminalistyki jego autorstwa (choć przede mną wciąż tom II, „Godzina detektywów”). Nie zmienia to faktu, że początki tej dziedziny – pełne błędów, frustracji, niepewności – same w sobie są fascynującym i złożonym tematem.

Język

Jak w posłowiu zaznaczył sam autor, zależało mu na tym, by zaprezentować nową dziedzinę nauki jak najszerszemu gronu odbiorców. Dlatego też w wielu miejscach pozwala sobie na lekką fabularyzację historii, a złożone metody badawcze tłumaczy w sposób jak najprzystępniejszy. Dlatego książkę czyta się bardziej jak zbiór mini-kryminałów niż typową pracę popularno-naukową. Przy czym osobiście uwielbiam styl Thorwalda – lekki, ale kwiecisty, dokładny i pilnujący szczegółów, ale nie przeładowany. Każda jego książka do tej pory wciągała mnie w zasadzie od pierwszych stron.

Jedyny problem, jaki mam, to używanie przez autora określeń takich jak „ograniczony” czy „upośledzony”, bo nie jest dla mnie jasne, czy ma on na myśli autentyczną niepełnosprawność umysłową, czy raczej osoby w normie intelektualnej, ale w jego ocenie mało bystre. Ogólnie Thorwald potrafi być dosyć okrutny w opisie przestępców, co z jednej strony jest zrozumiałe, bo to w większości dosyć paskudne osoby, a z drugiej – poza oczywistymi motywami niektórych zbrodni, jak zazdrość, chciwość czy dewiacje seksualne, nie znalazło się w tej książce miejsce na szerszą analizę psychologiczną sprawców, co byłoby z pewnością ciekawsze. Oczywiście nie dziwię się, że autor tego w i tak już długiej publikacji nie umieścił, bo nie leżało to w przyjętym zakresie tematyki. zwracam tylko uwagę, że Thorwald w te kwestie nie wchodzi.

Z ciekawostek – Thorwald używa terminu „wyświetlić” przestępstwo, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam. Muszę przyznać, że mi się bardzo podoba, choć nie mam pojęcia, czy to jakiś przestarzały termin, czy może rzadko używany.

Wielcy detektywi

„Stulecie detektywów” to świetnie napisana książka, pełna mrożących krew w żyłach opowieści, bystrych śledczych i genialnych naukowców, przełomowych odkryć oraz fascynujących szczegółów i ciekawostek. Znajdą tu coś dla siebie zarówno fani kryminałów, jak i historii medycyny i XIX wieku, ale też miłośnicy chemii czy fizyki. Po prostu wspaniała lektura. I co najważniejsze – ma drugi tom!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *