Czytam

Sprawozdanie czytelnicze: „Wszystkie jutra”, William Gibson

W lipcu przeczytałam tylko jedną książkę. Nie dlatego, że była to jakaś szczególnie długa czy trudna książka, lecz dlatego, że był to ciężki i męczący miesiąc. Zwyczajnie nie miałam ochoty czytać (gdybyście się zastanawiali – pisać też nie). No ale w końcu udało mi doczytać tytuł zaczęty jeszcze pod koniec czerwca.

„Wszystkie jutra” to trzecia i ostatnia część „Trylogii Mostu” Williama Gibsona. O ile tomy pierwszy i drugi zdawały się od siebie mocno oderwane, o tyle „Wszystkie jutra” łączą w sobie wszystkie wątki, a postaci znów zbierają się w San Francisco. Rydell po raz kolejny otarł się o sławę, ale nic mu z tego nie przyszło. Dlatego bierze podejrzane zlecenie, które oczywiście wpakuje go w poważne kłopoty. Staje się pionkiem, rozgrywanym przez ludzi (i sztuczne inteligencje), którzy próbują zmienić świat. Nie wiadomo tylko – na lepsze czy na gorsze…

Książka sama w sobie jest na tyle krótka i podobna w stylu do poprzednich, że nie mam o niej samej zbyt wiele do powiedzenia. Mogłabym co najwyżej zacząć zdradzać fabułę, ale też nie widzę za bardzo ku temu powodu, bo jest ona dosyć prosta, nawiązująca do typowych schematów literatury cyberpunkowej, więc nie widzę powodu, by ją omawiać. Zamiast tego odniosę się zbiorczo do całej trylogii.

Parę słów o całości

Trylogia Gibsona jest napisana specyficznym stylem – akcja toczy się powoli i choć niby wszystko zmierza ku wielkiemu finałowi, to brakuje dużego napięcia. Gibson lubi poświęcać czas na drobiazgi: opisy, co bohaterowie mają na sobie i w co oraz czemu muszą się przebrać; co i gdzie postanowili zjeść czy gdzie będą nocować; skąd wzięli ten nóż i do której kieszeni powinni go najlepiej włożyć i jak on się w tej kieszeni układa… postaci zdają się przesadnie rozważać i analizować masę codziennych czynności i drobiazgów, które okazują się bardziej skomplikowane niż powinny, ale nawet ciężko nazwać to zapychaczami, bo każda część ma mniej niż 300 stron. W połączeniu z ciągłym zwracaniem uwagi, co jest zrobione z jakiego materiału, jest to po prostu sposób autora na budowanie klimatu. Po części to działa, bo taki styl na pewno się wyróżnia, dla mnie jednak pod koniec stało się już rozpraszające.

Zdziwiło mnie też, jak klaustrofobiczny jest świat tych książek. Co chyba nie było zamierzeniem autora, bo w końcu akcja dzieje się w kilku miastach w USA i Japonii, cały świat czeka zbliżająca się wielka zmiana… nawet most w San Francisco jest mini-światem samym w sobie i powinien sprawiać wrażenie gigantycznej, zaludnionej, przytłaczającej dzielnicy. Mimo to bohaterowie ciągle na siebie wpadają. Nikt nie ma problemu z odnalezieniem kogokolwiek. Wszystko jest blisko, wszyscy wszystkich znają. Jakoś mnie to rozczarowało. Wolałabym poczuć ten ogrom i skalę miasta, które korespondowałyby z rozległością datasfery czy ciężarem samej fabuły.

Tymczasem wszystko w tej serii wydaje się przytłumione. Niby na koniec wydarzyło się coś bardzo ważnego i znaczącego, ale większość bohaterów o tym nawet nie wie, momentowi kulminacyjnemu poświęcono ledwo parę akapitów. Zabrakło mi czegoś, dzięki czemu mogłabym krzyknąć „wow!”. Może to oczywiście moje osobiste preferencje, ale ja bym tu wszystko podkręciła, wzmocniła. Nawet wielki pożar, który powinien być dosyć przerażającym wydarzeniem, jakoś rozszedł się po kościach.

Podsumowując

„Wszystkie jutra”, jak i całą trylogię, czytało mi się bardzo dobrze, paradoksalnie pewnie właśnie przez to powolne tempo, na które trochę narzekałam. Gibson potrafi być też trochę męczący, a tutaj akurat tego problemu nie miałam. Tak jak wspominałam wcześniej – klasyczny, a jednocześnie trochę lżejszy cyberpunk. Bardzo dobry na trudne miesiące, gdy nie ma się chęci czytać… ale mnie nie zachwycił.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *