Każde martwe marzenie
Czytam

Sprawozdanie z lektury: „Każde martwe marzenie”, Robert M. Wegner

Wielce dziwne rzeczy, gdyż byłam przekonana, iż przynajmniej trzy pierwsze tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” posiadam, kupione milion lat temu w jakimś BookRage’u. Tymczasem niczego się w mojej kolekcji nie doszukałam, wyraźnie jakieś przewidzenie? Cóż, i tak bym nie zdążyła wcześniejszych tomów nadrobić (nie przy aż siedmiu powieściach nominowanych do Zajdli), także przygodę z Wegnerem zaczęłam od przygotowanego przez wydawnictwo streszczenia poprzednich tomów oraz części piątej: „Każdego martwego marzenia”.

Muszę powiedzieć, że mimo rzucenia się prosto na głęboką wodę, wcale nie czułam się zagubiona w opowieści. Dosyć szybko się połapałam kto, gdzie i po co, a czasem nawet rozumiałam dlaczego. 😉 Choć nie wątpię, że różne ważne szczegóły mogły mi umknąć. Nie dziwię się też, czemu się ta seria ludziom podoba, bo to jest właśnie taka wielka, epicka (tak, wiem, nie lubimy tego słowa, to jest prawdziwe słowo), klasyczna saga fantasy, w której fani gatunku mogą się z przyjemnością zaczytywać.

Z pośród licznych przeplatających się historii najchętniej podążałam za przygodami czerwonych szóstek. Głównie chyba dlatego, że ani oni, ani ja, nie mieliśmy pojęcia, czym jest gigantyczny czarny statek ani skąd się wziął na dalekiej północy. Mogłam więc razem z bohaterami stopniowo odkrywać jego tajemnice, razem z nimi schodziłam pod pokład i odnajdywałam kolejne zadziwiające elementy. Z kolei najmniej podobały mi się fragmenty z cesarzem rozmawiającym z przedstawicielami wywiadu wewnętrznego i zewnętrznego. Dla mnie Szczury i Ogary zachowują się jak dzieci podkradające sobie w piaskownicy łopatkę, tak żenujące są te ich spory o dominację… jeden cesarz mądry, że kazał im się ogarnąć i wziąć do prawdziwej roboty.

W niektórych miejscach powieści zdarzało się, że ja już wiedziałam o czymś, o czym postaci nie wiedziały, a wówczas ich domysły niezbyt mnie interesowały. W innych zaś toczyły się bitwy i choć wielce doceniam kunszt pana Wegnera – bo bitwy są tu opisane naprawdę świetnie, też od strony planowania i strategii, a nie że tylko pojechali i się napieprzali – to nie jest to po prostu coś, co szczególnie lubię czytać. W związku ze wszystkim powyższym, „Każde martwe marzenie” było dla mnie lekturą momentami niesamowicie wciągającą, a momentami nudzącą.

A teraz będzie przerwa na rozkminy z dupy: w połowie tej książki dotarło do mnie, czemu nie przepadam za fantasy. Nie lubię czytać o społeczeństwach, gdzie kobiety wiadomo, jaką mają pozycję. Aczkolwiek jako zarzut względem Wegnera brzmi to niedorzecznie, bo ciężko nie zauważyć, ile jest u niego kobiecych bohaterek – władczyń, wojowniczek, przywódczyń, ogólnie postaci dla fabuły ważnych. Ba, nawet zamiast głównego boga płci męskiej jest Wielka Matka. Po drugie, rozumiem, że taka jest konstrukcja świata, tak działają pewne typy społeczeństw i tak musi być, żeby było logicznie. Problem leży więc bardziej we mnie niż w powieści. Po prostu wyłapuję od razu wszystkie drobiazgi i jak widzę, że bohaterka znowu musi udowadniać facetom, że walczy tak samo dobrze jak oni, albo zdobywa ich szacunek, albo Deana tłumaczy, że dziwnie się zachowuje, bo ciąża, to mi od razu grymas na twarz sam wychodzi. Czuję, że to trochę niesprawiedliwe wspominać o tym w kontekście akurat tej książki, ale nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam coś w tych klimatach – dlatego padło na biedny Meekhan. Ogólnie jednak takich fragmentów nie było wiele i nie zepsuły mi lektury.

Wracając do tematu, „Każde martwe marzenie jest tym tomem, w którym pewne rzeczy dotyczące całego świata przedstawionego i jego funkcjonowania w końcu się wyjaśniają, a wątki zbierają do kupy. Dla tych, którzy śledzą serię od początku, na pewno jest to ekscytujący moment, dla mnie zaś była to spora ulga, bo trafiłam na najciekawsze wydarzenia 😉 Tak jak wspomniałam, to nie jest mój typ lektury – szanuję skomplikowane intrygi, piękne opisy bitew, bogactwo krain i kultur, ale się nimi nie umiem fascynować. Na całe szczęście, pod sam koniec zaczęło się wyjaśniać, o co w tym wszystkim chodzi, i że za tymi wszystkimi konfliktami i wojnami stoi dużo bardziej skomplikowana intryga, wynikająca z rozgałęziającego się drzewa przyszłości i podróży w czasie. No i to jest to! Bo co mi po wiedzy, że jedno nieistniejące księstewko podbiło drugie? Historia jak to historia. A tu nagle na sam koniec pojawiło się coś niespodziewanego i oryginalnego, dzięki czemu natychmiast odzyskałam zainteresowanie dalszymi losami całego świata przedstawionego.

Na końcu książki znajduje się spis bogów oraz bohaterów wraz z krótkim opisem ich ról, mi jednak szalenie zabrakło mapy. Jakim cudem wielki, fantastyczny świat z masą krain, ludów i wojen nie ma mapy? Nawet najprostszej? I wtedy też czytelnikowi byłoby się łatwiej odnaleźć w czasoprzestrzeni powieści, zwłaszcza że czytamy sceny, w których cesarz na gigantyczną mapę patrzy. Zazdroszczę mu.

Nie wiem, ile tomów „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” jest jeszcze planowanych, ale jeśli jeszcze tylko jeden, finalny, to chętnie po niego sięgnę, by się dowiedzieć, jak też ta historia się skończy. Czuję, że gdybym zaczęła od początku, to nie miałabym aż takiej chęci ciągnąć lektury. Szczęście więc w nieszczęściu, że trafiłam na przełomowy moment fabuły.


Tym samym została mi już tylko jedna książka nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla – „Sente” Michała Cholewy. Również jest to kolejna część cyklu, ale nie martwię się o wrażenia z lektury aż tak bardzo jak wcześniej, skoro z Wegnerem poszło tak dobrze. A potem – Polcon!

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *