Premiery

Opowiadanie: Lwy morskie odc. 2

Wstęp oraz część pierwszą znajdziecie tutaj.

Część trzecia i ostatnia za tydzień.

Lwy morskie, odc. 2

Ale pan Fiodor nigdy się na placu zabaw nie zjawił. Pod wieczór podjechała karetka i – wbrew temu, o czym próbowałam go przekonać – sanitariusze mieli dość siły, by podnieść go z ławki. Więcej go już nie widziałam. 

Spotykaliśmy się pod olbrzymią zjeżdżalnią, zwaną Ślimakiem. Zabawki były kiedyś tęczowo kolorowe, ale od prażącego niemiłosiernie słońca wyblakły. Przybrały kolory ziemi – beżowe, żółtawe. Część, choćby karuzela, rozsypała się. Drabinki nie wytrzymały, niewielkiego przecież, ciężaru chudzielca Szymka, łamiąc mu rękę. Kończyna – mimo gipsu – zrosła się krzywo, przez co wyginała się w dziwny sposób. Jednak Szymek dalej właził na płoty, drzewa i zjeżdżalnię najszybciej ze wszystkich. 

Gdy wychodziłam z domu, mama kazała mi wkładać rajstopki, grube swetry, a głowę zawijała w chustę. Chyba miała małego świra na punkcie ciepłych strojów. Nie dało się tak wytrzymać, więc gdy tylko skręcałam za róg i nie byłam widoczna z okien domu, zrzucałam ubrania. Na placu zabaw ściągaliśmy buty oraz skarpety, bo robiły się od nich odciski i nogi nam śmierdziały. Uciekaliśmy całymi grupkami z rozżarzonego piasku na jeszcze gorętsze blachy zjeżdżalni. Potem koiliśmy obolałe stopy i poparzone pośladki w skąpym cieniu uschniętego drzewa po drugiej stronie ulicy. Pozbawione liści gałęzie nie oferowały wystarczającego schronienia, więc o miejsce w cieniu chudego pnia trzeba było walczyć, a potem przesuwać się wraz z nim. Tylko Miszce było wszystko jedno, a wręcz wydawał się z przyjemnością pocić w założonych na cebulkę spodenkach, bluzkach, kurteczkach.

Od biegania w pełnym słońcu skóra odłaziła wszystkim dzieciakom od ciała, a na plecach i ramionach robiły się wielkie, bolesne bąble i czarne strupy. Mama płakała nad moimi bąblami, aż w końcu powiedziała, że ten ból, który gryzie mnie od środka, powodowany jest właśnie przed słońce. Zaczęłam zakrywać ramiona chustą, ale dzieciaki patrzyły na mnie dziwnie. W trakcie zabawy chustę najczęściej porywał wiatr. Kto chciał się popisać, ściągał ją dla mnie z drzewa, na którym utknęła. 

Dzieciaki przestały żartować z mojej chusty, gdy Marysia pokryła się strupami tak wielkimi i paskudnymi, że przestała do nas przychodzić. Leżała w domu pod stosem kołder, spod których nie miała siły się wygrzebać. Ale nikt więcej nie zaczął nosić chust albo bluzek z długimi rękawami. Dalej biegaliśmy po piasku gołymi stopami.

Niedługo po tym, jak zaczęłam nosić chustę, ale jeszcze przed tym, jak zniknęła Marysia, wydarzył się pożar, o którym wspomniał pan Fiodor, gdy siedział na ławce przed moim domem, denerwując mamę.

Tamtego dnia wyczuwałam wyraźnie nerwowość dorosłych. Tatko gdzieś zniknął, mama kazała mi siedzieć w domu. Pomstowała na nasz szpital, wyzywając lekarzy od najgorszych, gdyż najwyraźniej nie chcieli zrobić czegoś po jej myśli. Zaciekawiona postanowiłam umknąć drzwiami na podwórze. Była to szybka i skuteczna droga ucieczki – mama rzadko je zamykała, a nawet jeśli, klucz wisiał zaraz obok nich. Naciskałam już na klamkę, gdy Miszka zaczął kwilić, musiałam więc zabrać go ze sobą. Odnaleźliśmy tatkę, stojącego pod jednym z domów i debatującego ze sporą grupą ludzi. Zaparkowana przed domkiem karetka nieprzerwanie migała światłami, choć nikt nie wiedział, po co to robi.

– Musicie go zabrać – słyszeliśmy, jak naciskali niektórzy dorośli.

– Ścianę trzeba by wyburzyć – odpowiedział ktoś bez przekonania.

– Mam hak w ciężarówce.

– I tak nie ma go gdzie ułożyć.

– Późno już. Sprzęt jest potrzebny, ludzie…

– Ja nie będę tego robić, to jest wasza praca!

Tatko wzruszył ramionami. W końcu zobaczył mnie i Miszkę. Gestem dłoni kazał nam wracać do domu. Zamiast tego poszliśmy na plac zabaw, wyciągnąć informacje od innych dzieci.

– Widzisz coś stamtąd? – zapytałam Alka, który co prawda chodził, podpierając się kulami, ale ręce miał ze stali, dzięki czemu potrafił wdrapać się wszędzie.

– Z zewnątrz nic. Trzeba wejść do środka – odkrzyknął ze szczytu latarni.

Dorośli nie życzyli sobie naszej obecności, dlatego czekaliśmy do wieczora. Miszka był zmęczony i osowiały, gdyż o tej porze kładł się już spać. Niektóre dzieciaki nie miały wyboru i wróciły do domu, wymknęły się jednak z łóżek po zgaszeniu świateł i znowu do nas dołączyły.

– Tam mieszka mój wujek – wyznała w końcu Lenka, międląc pluszowego króliczka z jednym oczkiem. – Mama zakazała mi komukolwiek o tym mówić, ale wam powiem.

– No to co się tam dzieje?

– Nie wiem dokładnie. Nie widziałam już dawno wujka. Chyba był bardzo chory i nie opuszczał domu. Tata coś wspominał, że lekarz do niego przychodził, ale ostatnio przestał, bo nie miał nic nowego do powiedzenia. Dziś rano mama poszła sprawdzić, jak się wujek czuje, a potem nagle zawołała wszystkich, a mnie zabroniła wychodzić z pokoju. – Uniosła dumnie głowę, podkreślając, że nie usłuchała zakazu, dzięki czemu była teraz z nami, by wprowadzić nas w szczegóły sprawy. Pochwaliliśmy jej lojalność względem przyjaciół.

– Chyba nie powinniśmy tam iść. Jeśli jej wujek jest chory, możemy się zarazić – zauważył Szymek. 

Zrugaliśmy go za chęć wycofania się. Na większość z nas, w związku ze zniknięciem w środku nocy, czekały w domu kłopoty. Jeśli mieliśmy dostać burę, to za coś porządnego.

– Szymek-kurczak wymięka! – zakrzyknął Alek.

– I tak już wszyscy jesteśmy chorzy – dodała Lenka. – Tylko jeszcze nie tak, żeby leżeć w łóżku. Na przykład mój młodszy brat… – urwała, spoglądając na Miszkę. Zaczerwieniła się, więc wzruszyłam ramionami, dając jej do zrozumienia, że nic się nie stało.

– Miszka ma się całkiem nieźle, tylko tego po nim nie widać. W ogóle ciężko coś zobaczyć pod tymi szalikami i kurtkami.

– Miszka stara kiszka! – wydarł się znowu Alek. Dałam mu kuksańca w bok, by się uspokoił. Jeszcze ściągnie na nas uwagę dorosłych. Alek uwielbiał się drzeć.

– Ona nie jest chora. – Szymek wskazał na mnie. – I ja też nie!

Zsunęłam z ramion chustę, pokazując jątrzące się rany i strupy. 

– Tylko ci się wydaje, że jesteś zdrowy. Może z zewnątrz tego nie widać, ale gnijesz od wewnątrz. Jak już wszystko przegnije, to wychodzi na wierzch – wytłumaczyłam. – Ciągle czuję, jak mnie boli w środku. Czasem tak bardzo, że nie mam siły się ruszyć. A ty masz krzywo zrośniętą rękę. 

– Tata mówi, że w szpitalu są same konowały…

– Nieprawda. Kości powinny się dobrze zrastać. Ale się nie zrastają, bo wszyscy jesteśmy chorzy. I trudno. Przynajmniej nie musimy się martwić, że się czymś zarazimy.

– No to co mamy zrobić? – zapiszczał, najwyraźniej powstrzymując się od płaczu.

– Ja chcę w końcu wejść do środka! – wtrącił się Alek, a reszta mu przytaknęła.

Pod osłoną nocy przebiegliśmy wzdłuż ściany do okna, a przez nie wleźliśmy do sypialni. Mężczyzna leżał na plecach w kącie pokoju. Jego brzuch wypinał się do góry, w niczym nie przypominał jednak łagodnego, acz dorodnego pagórka, jakim zwykle chwalą się panowie. Wyglądał raczej jak zbocza zniszczone lawiną błotną – spływał na boki, tworząc nieforemne fałdy o gumiastym wyglądzie. Lśnił potem. Skóra na rękach pokryta była wybroczynami. Był całkowicie nagi, ale brzuch zasłaniał także jego fiutka; odetchnęłam z ulgą, że nie będę musiała na to patrzeć.

Przekroczyłam próg. Lenka rozpłakała się od smrodu i wyszła z budynku. Tuż za mną stał Alek, szturchając mnie kulą. Udawał, że wymiotuje, wydając obleśne dźwięki, przesadził jednak i zwymiotował naprawdę. 

W ciemności słabo widziałam twarz leżącego mężczyzny. Mógł być bardzo blady, ale też światło księżyca mogło nadać jego skórze niezdrowy kolor. Jedyną latarkę zabrała ze sobą Lenka, która zaczęła się nagle bać wszystkiego. Czekałam, aż moje oczy przyzwyczają się do mroku. Podeszłam bliżej i zdałam sobie sprawę, że nie leżał na podłodze, jak mi się wydawało, lecz na łóżku. Połamane nóżki ledwo wystawały spod zwałów brzucha. 

Alek stanął koło mnie.

– E, nic ciekawego. Tak samo zimny jak moja babka.

Pociągnęłam ostrożnie za wystające spod mężczyzny prześcieradło. Nawet nie drgnęło. Materiał został wessany między dwie fałdy tłuszczu. Nie potrafiłam powiedzieć, gdzie kończy się skóra, a zaczyna pościel. Wszystko pokryte było jakąś nieprzyjemną mazią. 

– Wrósł w łóżko! Ej, patrzcie! Wrósł w łóżko! – darł się z zadowoleniem Alek. Reszta podeszła niepewnie, by się przyjrzeć. W świetle latarki ujrzałam, że mężczyzna miał usta oblepione zaschniętą pianą.

Nie chciałam więcej śmiać się z tego człowieka. Próbowałam wytrzeć ręce w prześcieradło, ale tylko pogorszyłam sytuację. Spróbowałam oczyścić dłonie gazetą. Słodki zapach stawał się coraz bardziej nieznośny. Dostrzegłam stojącego w progu pokoju Miszkę. Patrzył na mnie wyjątkowo bystrym wzrokiem. W tym rozumnym, prawie dorosłym spojrzeniu było coś przerażającego, aż zaszczękałam zębami mimo gorąca. 

Wyślizgnęliśmy się z budynku parę minut później. Odruchowo zebraliśmy się pod ulubionym, zeschniętym drzewem.

– Nie wiem, czym się tak wszyscy ekscytują. W sumie to zmarnowaliśmy noc. Mogliśmy coś ciekawszego porobić.

– To było obleśne – Lenka skrzywiła się, wciąż zaczerwieniona od płaczu. – Chcę do mamy.

Miszka zaczął ciągnąć mnie za rękę, ale byłam w złym nastroju i nie zareagowałam. Puścił mnie, by zacząć biec w przeciwnym kierunku. Śledziłam bezmyślnie wzrokiem, jak koślawo podskakuje. Nagle odwrócił się, znów śląc mi to spojrzenie – jakby był bardzo, bardzo stary i wszystko już wiedział. 

Uniosłam głowę. Nad miasteczkiem wisiała czerwona łuna. Domek człowieka-łóżka stał w ogniu. Przez chwilę panowała zupełna cisza, gdy ogień konsekwentnie trawił swą zdobycz. Chwilę później ludzie nadbiegli ze wszystkich stron, zawyły alarmy. Nikt nie zwrócił uwagi na naszą grupkę. Wszyscy byliśmy przerażeni, nawet Alek zamilkł. Gdy tylko dorośli zrozumieli, co się pali, stracili zapał do gaszenia. To środek pustyni – tłumaczyli – z wodą jest coraz ciężej. Szkoda ją marnować. 

– Alek – zapytałam krótko.

– Ja nic nie wiem! – zaprotestował gwałtownie. – Ja nic nie zrobiłem.

Ogień sprawiał wrażenie bardzo spokojnego, znacznie spokojniejszego niż my w tamtej chwili. Nigdzie mu się nie śpieszyło, nie marzyła mu się ekspansja. Był ogniem zdecydowanym wykonać precyzyjnie swoje zadanie. Nie miał dalszych planów ani pragnień. Spalił dom człowieka-łóżka i jego samego do końca, aż została tylko kupka popiołów. I zgasł. Dorośli stali i patrzyli. Niektórzy rozgrzebywali pogorzelisko, gasząc ostatnie płomyki. 

Nikt nie kazał nam iść do łóżek. Miszka ze zmęczenia położył się spać na drodze. Świszczał przez nos. 

*

Pożar wyraźnie odmienił nasze miasteczko. Dorośli przycichli, posmutnieli jeszcze bardziej, chodzili ze zmartwionymi twarzami. Ja też się martwiłam, ale nie mówiłam o tym głośno, gdyż Alek boleśnie wytknąłby mi najmniejszą okazaną słabość. Niepokoiłam się o mamę, która nie mogła usiedzieć w miejscu, krzyczała na tatkę, a raz wyszła z domu w połowie zmywania, jeszcze z pianą na dłoniach. Może dlatego, że i tak nie było w czym zmywać, bo woda w kranach przestała lecieć.

Rano budziły mnie kamienie walące w szybę. Miszka bardzo się na te hałasy cieszył. Zaczynał doniośle piszczeć, gdy tylko je usłyszał. Tego ranka nie słyszałam ani kamieni, ani piszczenia. Leżałam, gapiąc się w sufit. Wiedziałam, że robi się późno, że już dawno minęła pora wstawania, ale nie zjawiali się ani rodzice, ani Alek. Nagle wszystko wydało się dosyć bezsensowne. Ale potem Miszka zaczął kwilić i po prostu musiałam mu pomóc. Pogłaskałam go po spoconych, zwichrzonych, jasnych włoskach. Ubrałam go w rozciągnięte rajstopki, które śmiesznie opięły fałdki tłuszczu na brzuchu, buciki, z których i tak wystawały mu małe palce, a także podkoszulek. Więcej nie potrzebował, choć pewnie mama uważałaby inaczej.

Wymknęliśmy się bez śniadania. Miszka odruchowo wskazał na połówkę domu zajmowaną przez naszą sąsiadkę. Zwykle wychodziła rano na ganek, by pokrzyczeć na nas i Alka, jakie to z nas paskudne i hałaśliwe dzieciaki. Alek czasem rzucał w nią kamieniem, a potem błyskawicznie odskakiwał na kulach w bok. Dziś ulice były nieprzyjemnie ciche.

Na placu czekał Szymek, popychając wózek z Alkiem. Czekaliśmy, ale nie pojawiła się ani Lenka, ani Marysia, ani nikt inny. O Alku nie rozmawialiśmy. Mizerniał z dnia na dzień, tak że nie miał już siły skakać na kulach, drzeć się wniebogłosy i robić sobie z nas dowcipów. Nie mógł nawet sam popychać kółek wózka. Siedział zgarbiony, z oczami zapadniętymi mocno w czaszkę, z kępkami włosów ledwo trzymającymi się głowy. Z przygnębieniem patrzyło się, jak ginie w oczach najlepszy z naszej grupy. Tylko Miszka poklepywał go rączką po kolanie, jakby próbował wytłumaczyć, że nic się nie stało.

We dwójkę było nam ciężko, ale daliśmy radę wciągnąć Alka na szczyt Ślimaka. Zepchnęliśmy go po rozgrzanej blasze zjeżdżalni. Chłopak zajęczał, chyba bardziej z zadowolenia niż z gorąca. Uznaliśmy, że bawi się dobrze jak zawsze.

Szymek uparł się, że musimy odwieźć go do szpitala. Ten znajdował się na drugim końcu miasteczka, pchaliśmy więc wózek na zmianę. Nawet Misza pomagał, choć jego nóżki nie były przyzwyczajone do tak długich wypraw i musiałam po drodze zostawić go u ciotki. Szpital był niskim, podłużnym budynkiem o nieprzyjemnym zapachu i bladozielonych ścianach. W oknach wisiały krótkie, szare firanki, na podjeździe stało trochę samochodów i karetka. Wyglądała, jakby stała tu od wieków.

W środku natychmiast ogarnęła mnie groza. To było złe miejsce, pełne pacjentów, którzy przyrośli do łóżka razem z pościelą, pełne ludzi wychudzonych i powyginanych tak, jakby mieli zbyt dużo kolan i łokci, o długich, groźnych palcach. Szymek odprowadził Alka do jego rodziców, którzy chyba tu pracowali albo leżeli, nie do końca zrozumiałam.

– Wszyscy są chorzy. Najpierw strasznie się bałem, ale teraz już nie. Po prostu o tym nie myślę. Zresztą już mi wszystko jedno – wyjaśnił Szymek.

Minęła nas kobieta ciągnąca za sobą kroplówkę. Miała puste oczy spoglądające do innego wymiaru.

– Możesz oddać Miszkę, wiesz. Tu nie jest aż tak źle. Wszyscy sobie nawzajem pomagają, o ile mogą. I rodzice Alka też są spoko.

– Miszce nic nie jest! – zaprotestowałam gwałtownie i rzuciłam się biegiem na zewnątrz.

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *