Premiery

Opowiadanie: Lwy morskie, odc. 1

Opowiadanie Lwy morskie po raz pierwszy ukazało się w zbiorze Karaluch w uchu w 2014 roku. Jest to mój mały self-publishingowy zbiorek, zresztą do znalezienia w internetach do dzisiaj. Ostatnio postanowiłam go sobie odświeżyć, zastanawiając się, jak bardzo cztery lata mogły zmienić mój styl czy patrzenie na pewne sprawy. Zaczęłam od Lwów morskich, bo z jakiegoś powodu wydały mi się najłatwiejsze do przypomnienia – w końcu mam zwyczaj swoich opowiadań po ich napisaniu i publikacji nigdy już nie czytać. Jeśli chodzi o cały zbiorek, to w jednej z jego recenzji znajdziecie takie oto podsumowanie:

To są dobrze napisane i bardzo inteligentne opowiadania dla wszystkich wielbicieli fantastyki, tylko przeraźliwie smutne. Ani strzępka nadziei, ani światełka w tunelu, ani nawet fatamorgany.

Rzeczywiście, Lwy Morskie są opowiadaniem ponurym. Jak to określili niedawno jego czytelnicy: „mrocznym”, „przykrym”, „chciałoby się uciekać, ale wiadomo, że nie ma dokąd”. Ja bym jeszcze dodała, że momentami obleśnym, obrzydliwym. Mimo to będę się upierać, że pozytywnych akcentów wcale nie brakuje, tylko ich znalezienie w niesprzyjających warunkach jest troszeczkę utrudnione. Na post-apokaliptycznej, rozgrzanej pustyni da się odnaleźć miłość, czułość, troskę i zabawę. Do samego końca… cóż, zawsze jest jakiś koniec. O to nie możecie do mnie mieć pretensji.

Niniejsza wersja różni się trochę od tej z Karalucha – głównie poprawiłam różne niezbyt dobrze brzmiące zdania. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy w ostatnim czasie spojrzeli na ten tekst i dali mi sporo wartościowych uwag. Od razu przepraszam też, że nie do wszystkich się zastosowałam – brakło jakoś sił. Poza tym stary tekst zdążył okrzepnąć i nie tak łatwo go po latach zmienić.

Może wrzesień, gdy w końcu możemy odsapnąć od upałów, nie jest najlepszym momentem na publikację tego tekstu. Może o słońcu palącym skórę czytałoby się lepiej zimą. Mimo to je publikuję. Części, dosyć krótkie, będą trzy. Ukazywać się będą we wtorki. Obiecuję, że następnym razem wrzucę już coś nowego.

Lwy morskie, odc. 1

Czasem czułam, jakbym rozpadała się w środku. Na zewnątrz wszystko wyglądało zwyczajnie, ale wewnątrz kości były połamane, a organy zasuszone. I gdybym choć drgnęła, wszystko by się pokruszyło – moja głowa zamieniłaby się w lekki, skórzany worek, powiewający na wietrze, a moje stopy nabrzmiałyby, wypełnione wnętrznościami, spływającymi z reszty ciała. Dlatego czasem po prostu siedziałam bez ruchu, próbując opanować przenikający mnie ból oraz ocalić prawidłowy kształt i konsystencję ciała. Siedziałam tak, dopóki nie zerwał się wiatr, siekący mnie piaskiem po twarzy. Podniosłam rękę, by osłonić oczy… i zamarłam w przestrachu, czekając, co się stanie. Rozsypię się czy nie? Nie, dziś jeszcze nie. Tylko ból był taki sam.

Mama zawsze powtarzała, bym nie narzekała, tylko popatrzyła na Miszkę i podziękowała, że nie jestem taka jak on. Misza nie ma żadnego wyimaginowanego, wewnętrznego bólu – tłumaczyła. Jeśli łamią mu się kości, to naprawdę. Jeśli usychają organy, to trzeba iść do lekarza, który tylko pokiwa głową, da zastrzyk i lizaka, ale Miszy nie naprawi. Może tylko mocniej dokręci parę śrubek, żeby mały braciszek wolniej się rozlatywał.

Mama mawiała też, że Misza nie ma duszy. Nie dość więc, że nie powinnam na swoje wewnętrzne bóle narzekać, to jeszcze powinnam być wdzięczna, bo jak dusza szczypie, to znaczy, że jest. A Miszka to tylko pusta, brzydka skorupa, tak brzydka, że żadna dusza nie chciała w niej zamieszkać. Mama tłumaczyła, że choć braciszek miał formę zbliżoną do człowieka, to bardziej był zwierzęciem, do tego niezbyt bystrym, śliniącym się głównie.

Misza miał ulubioną zabawę – stawał na środku podwórka i czekał na silniejszy wiatr. Gdy ten się zrywał, Miszka podskakiwał na krzywych nóżkach, biegł i udawał, że wiatr porywa jego niekształtne ciało. Śmiał się przy tym po swojemu, a śmiech miał taki, że wszystkie dzieci przed nim uciekały i nie chciały się z nim bawić. Misza charczał, jakby się dusił, a potem trochę ryczał – taki to był śmiech. Ryczał jak lwy morskie, które widziałam w telewizji dawno temu. I z wyglądu też je trochę przypominał, bo miał ciałko rozlane i rączki niezgrabne jak płetwy. Kiedyś próbowałam mu wytłumaczyć, że to nieprawda, że nie ma duszy. Ma, tylko że to dusza lwa morskiego. Przez jakąś wielką, kosmiczną pomyłkę – zamiast trafić do wielkiego, szarego cielska – wypełniła małego, różowego chłopca. Ciało człowieka okazało się bardzo niewygodne dla potężnego ssaka, dlatego jego dusza napierała od środka, by odpowiednio ciało Miszki odkształcić, uformować. Dlatego mały braciszek jest taki dziwny. 

Misza w odpowiedzi zacharkał, co oznaczało, że się ucieszył. Pomyślałam, że zrozumiał, bo miał takie mądre spojrzenie, a gdy opowiadałam mu o lwie morskim, patrzył mi prosto w twarz, nie wiercił się i nie wyglądał za okno na szarpane wiatrem, uschnięte drzewa, jak zwykle robił, gdy się do niego zbyt długo i zbyt monotonnie mówiło. Uwierzył w moją historię, a być może w końcu poczuł się zrozumiany.

Pomyślałam, że ja też mogłam mieć nie tę duszę, co trzeba, i dlatego tak mnie bolało w środku. Tylko że ja byłam normalna, tak fizycznie. Może miałam duszę myszy lub ptaszka, czegoś małego, co się nie musiało rozpychać.

– Ni pies, ni wydra, podobne do świdra! – wołały dzieci za Miszką. Cieszyłam się, że nie wyglądałam jak świder. 

Matka również była wdzięczna za to, że urodziłam się całkiem normalna. Modliła się regularnie w podzięce, a i mnie układała ręce do modlitwy i uczyła słów pacierza. Dziękowała też, że ma kogoś do pomocy w domu oraz przy Miszy. Na tatkę niewiele mogła liczyć – pokręciło go na tyle, by nie mógł chodzić do pracy, ale jeszcze nie dość, by nie mógł wyjść na wódkę. Tatko przez większość dnia siedział przed śnieżącym telewizorem lub znikał na długie godziny. Mówił mało i rzadko, przez co bałam się go trochę. Wyobrażałam sobie, że miał duszę wulkanu, uśpionego od lat, ponuro spoglądającego jedynym okiem na życie toczące się spokojnie w wiosce u jego podnóża. Któregoś dnia wulkan mógł wybuchnąć. Utrzymywałam więc bezpieczną odległość od ojca, zbliżając się tylko po to, by podać mu talerz z obiadem. Gdyby wulkan wybuchł, lawa pochłonęłaby Miszkę od razu, gdyż Miszka lubił kręcić się tatkowi między nogami lub gryźć pilota. Tatko nigdy jednak – w przeciwieństwie do mamy – nie mówił źle o małym braciszku i cierpliwie znosił wszelkie związane z ciągnięciem za nogawkę oraz ślinieniem się zabawy. 

Tatko rzadko przerywał milczenie, a jeśli już to robił, najczęściej opowiadał o tak zwanej „dawnej chwale”. Mówił, że gdy byłam zupełnie mała, a Miszka się nawet jeszcze nie urodził, miasteczko tętniło życiem dzięki kopalni. Lubił przywoływać anegdotki z czasów, gdy również tam pracował. Potem kopalnię zamknęli czy też się zapadła, lub miał miejsce jakiś wypadek – nie wiedziałam dokładnie, gdyż tatko nie chciał o tym nigdy rozmawiać, a wypytywany zaczynał bębnić palcami po napuchłym kolanie i przeklinać cicho, żeby Miszka nie usłyszał. Wraz z kopalnią zniknęły pociągi i ciężarówki, ale przede wszystkim – miejsca pracy. Tatko zawsze kończył wspominki narzekaniem, że nie było pracy, choć i tak wszyscy wiedzieliśmy, że z jego opuchniętymi nogami i trzęsącymi się dłońmi do żadnej pracy się nie nadaje.

Nikt więc do naszego miasteczka nie przyjeżdżał, a i my nigdzie się nie wybieraliśmy. Czasami wychodziłam na drogę, aż za znak z nazwą miejscowości. Próbowałam wypatrzyć cokolwiek na horyzoncie, ale targany wiatrem piach zasłaniał niebo, a słońce raziło w oczy. Słychać było tylko uderzanie piasku o popękany asfalt drogi. Raz udało mi się dostrzec linię widnokręgu – falowała odległa, gorąca, a za nią rozciągały się zapewne kolejne, dalekie kilometry niczego. Ziemia skwierczała. Trudno było mi zrozumieć, czemu ktokolwiek miałby pokonywać okrutną pustynię tylko po to, by dostać się do naszego miasteczka. Nawet praca w kopalni nie wydawała się tego warta. Może podróż koleją była łatwiejsza, ale ostatnie pociągi odjechały tak dawno, że nawet ich nie pamiętałam.

Nie było drogi ucieczki, a mimo to ludzi w miasteczku wydawało się ubywać. Wszystko przez choroby, które sprawiały, że jedni stawali się za chudzi, a drudzy za grubi. Ciągła nieproporcjonalność utrudniała prawidłowe liczenie. Bo jak się patrzyło na tych z żebrami na wierzchu, o skórze prawie przezroczystej – jakby przyjrzeć się bliżej, to i narządy można by zobaczyć, i samą duszę skuloną między żebrami – to liczyło się ich zaledwie za pół człowieka, czasem tylko za jedną czwartą. Nieliczne grubasy ciągnęły statystyki do góry, ale nie mogły wyrównać straty po chudzielcach. Miszka też był gruby i mama tłumaczyła, że ci, którzy nabrzmieli, odchodzili szybko – tak próbowała mnie pocieszać. Powtarzała, że Miszka niedługo odejdzie i wszystko będzie dobrze. Nie wiem, czemu to robiła, bo ja wcale nie chciałam, żeby Miszka gdziekolwiek szedł. Patrzyłam na horyzont i wiedziałam, że sam nie miałby siły nigdzie dojść.

– Zobacz – wyszeptała raz nerwowo mama, pokazując tatce coś za oknem. Wspięłam się na szafkę obok zlewu, żeby lepiej widzieć. Miszka pełzał po podłodze, poszczekując, bym opowiedziała mu, co zobaczyłam.

– Szkoda, Miszka, że tego nie widzisz! To nasz sąsiad, pan Fiodor, praktycznie zwinięty w pętelkę. Wygląda jeszcze śmieszniej od ciebie!

– Cii! – Mama machnęła na mnie ręką, bym się nie odzywała. – Co on tu robi? Powinien leżeć w łóżku.

Dorośli znosili choroby znacznie gorzej od dzieci, co nieodmiennie mnie zaskakiwało. To ja i Miszka, i reszta ferajny, byliśmy mniejsi, delikatniejsi, słabsi. A mimo to dawaliśmy jakoś radę. Dorośli natomiast poddawali się zaskakująco szybko. Myślę, że działo się tak przede wszystkim przez wstyd. Wstyd odbierał chęć do działania, powodował, że ludzie patrzyli na siebie niechętnie. Co zdrowsi dorośli patrzyli na chorych z potępieniem, bezgłośnie pytając, czemu nie leżą w szpitalu lub domu, czemu wystawiają zdeformowane ciała na widok publiczny. Wydawali pełne oburzenia okrzyki, gdy komuś się ulało. Chorych członków rodziny ukrywali przed sąsiadami. Najbardziej zadowoleni byli, gdy ktoś opadł kompletnie z sił i nie potrafił już samodzielnie wstać z poduszek. Wtedy problem sam się rozwiązywał, choć ulice pustoszały. 

Z dziećmi dorośli czynili podobnie – gdy tylko u kogoś pojawiały się pierwsze objawy, zaraz był kładziony do łóżka, zawijany w kilka warstw koców i kołder, tak że mógł tylko leżeć i dyszeć. Mama też szczelnie opatulała Miszkę kołdrą, jakby był to jakiś magiczny rytuał mający uzdrowić go ze wszystkich nieszczęść, z jakimi się urodził. Nie miało to żadnego sensu, gdyż w miasteczku zawsze było ciepło, a najczęściej tak gorąco, że nie dało się spać. Mały braciszek miał na szczęście dość siły oraz uporu, by odrzucić grube warstwy i wypełznąć z łóżka. Ciągnęło go na zewnątrz, w przeciwieństwie do dorosłych. Gotowy był przebierać grubymi nóżkami aż do wyczerpania, by potem zacząć podpierać się rękami, palcami jak serdelki wbijając się w piach i podciągając do przodu – cokolwiek, byleby wyrwać się na wolność.

Tak robiły wszystkie dzieci, zarówno te, które urodziły się normalne, ale z czasem zaczęły jednak giąć się do ziemi, jak i te, które przyszły na świat z nogami krzywymi, oczami zezowatymi, głowami zdeformowanymi; przekrój był olbrzymi i każdy miał jakąś własną, wyjątkową cechę, wyśmiewaną przez resztę. A to rączek za dużo albo za mało; a to trafiło się komuś dodatkowe kolano; a to garb dumnie sterczący do góry. Wszystkie jednak dzieci bez wyjątku ciągnęły na zewnątrz, do wspólnej zabawy – Szymek raz nawet uciekł ze szpitala, dlatego zaczął kuleć na nigdy niedoleczoną, złamaną nogę. Nie mieliśmy czasu na chorowanie, na pierzyny, na dorosły wstyd i obrzydzenie. Zbyt zajęci byliśmy urządzaniem konkursów we wchodzeniu na drzewo, bieganiu na czas, siłowaniu się, zrzucaniu przeciwników z małpiego gaju czy budowaniu fortów z wyschniętych gałęzi i ukradzionych z piwnic i garaży przedmiotów. Niestety, jako całkiem sprawną, zawsze wykluczano mnie ze wszelkich zabaw; co najwyżej wolno mi było sędziować. Miszka zajmował najczęściej zaszczytne ostatnie miejsce, ale i tak dawało mu to mnóstwo radości.

Dorośli mieli sporo racji, gdy mówili, że nam to dobrze, że jako dzieci nie musimy się niczym martwić. Niestety pan Fiodor był dorosły, należał więc do świata ciągłych, dziwnych problemów. Dlatego jego ukazanie się na ulicy wywołało zaskoczenie nie tylko mamy, ale też innych sąsiadów, którzy rzucali złośliwe komentarze, plując z okien. Być może jakoś by to znieśli, gdyby pan Fiodor był w lepszym stanie, ale nawet ja musiałam przyznać, że nie prezentował się najlepiej.

Wyglądał, jakby coś go naciskało od góry, stopniowo spłaszczając. Ciało jego, nie mogąc pokonać tej niewidzialnej siły i wybić się do góry, ale nie pozwalając też wcisnąć się w ziemię, w akcie buntu rozlewało się na boki. Kręgosłup wygiął się niebezpiecznie, snując po plecach wężykiem, ale jakimś cudem jeszcze nie pękł. Sąsiad usiadł na ławce niedaleko naszego domku. Siedział tam bez ruchu ku narastającej irytacji rodziców.

– Co ten człowiek sobie myśli? Może umarł? Powinnam zadzwonić po karetkę? A, telefon nie działa… I tak odsyłają ludzi do domu, uwierzysz? Tłumaczą, że nic nie mogą zrobić. Pewnie leki dla siebie i swoich rodzin kradną, a dla zwykłych ludzi nic nie ma – narzekała mama.

Wyszłam do niego, zabierając ze sobą Miszkę. Wymknęliśmy się cicho przez podwórze, by mama nie zdążyła nas skrzyczeć. Gdy sadzałam małego braciszka na ławce obok pana Fiodora, czułam palący w plecy, wściekły wzrok.

– Kto tam? – zapytał Fiodor. Szyję miał zbyt napuchłą, by móc odwrócić głowę w naszą stronę.

– To ja. I Miszka.

– Idźcie stąd – powiedział gniewnie. Oczy zniknęły pod obrzmiałymi policzkami i zapadniętymi łukami brwiowymi. Z zacienionego oczodołu lała się lepka, jasna ciecz. 

– Proszę się nie martwić, Miszka jest dokładnie taki sam – uspokoiłam go, zakładając, że wstydzi się swojego wyglądu.

– Misza… On jest jeszcze mały, prawda? – Zakasłał potężnie, plując brunatną śliną. Ta ściekła mu po brodzie na pierś. – Taki mały… Nie wiadomo, czy ratować, bo to dziecko jeszcze, czy z tego samego powodu dobić. Niech korzysta z resztek życia, póki je ma… albo niech nie cierpi więcej. 

– Braciszek ma się całkiem dobrze. Ostatnio nauczył się nowego dźwięku, grucha niczym gołąb.

Zapadła cisza, przerywana okazjonalnymi kaszlnięciami pana Fiodora. Coraz gęstsza i bardziej brunatna maź spływała mu z ust. Chciałam przetrzeć jego twarz rękawem, ale mi nie pozwolił. 

– Wyszedł pan na spacer?

– Nie wrócę do łóżka! Żadną siłą mnie nie zaciągnięcie! – zaprotestował gwałtownie.

– Oczywiście, że nie. Jest pan bardzo duży, więc na pewno bardzo silny. Wątpię, by ktokolwiek mógł pana stąd ruszyć. Nawet gdyby całe miasteczko się zbiegło i założyło chomąta, by pana pociągnąć!

– W zeszłym tygodniu… Ja tak nie skończę. Chcę mieć pogrzeb, a nie, żeby mnie z chałupą spalili!

– Niech pan sobie wyobrazi tych, co mają tylko jedną nogę, albo i pół, jak łapią linę w zęby i na kulach podskakują! Nigdy by pana stąd nie ruszyli! A ci, co są tak grubi jak pan, poprzewracaliby się i zepsuli cały szyk. Ktoś by krzyczał „raz, dwa, ciągniemy!”, a tu grubas jakby się przewrócił, tak by wszystkich z rytmu wybił. 

Pan Fiodor zatrząsł się cały, ale nie byłam pewna, czy to śmiech, czy kolejny napad kaszlu.

– Co ty wymyślasz za głupoty – wysapał, a ja się oburzyłam. – No dobrze już, dobrze, malutka. Ale idź już, zabierz braciszka. Mężczyzna musi zrobić, co ma do zrobienia.

– Ale pan nic nie robi!

Nie dostałam żadnej odpowiedzi. Miszka też zaczął się nudzić i grymasił, ściągnęłam go więc z ławki, by mógł popełznąć do domu.

– Dorośli są okropni – wyszeptałam, nachylając się na odchodne do pana Fiodora. – Gdyby pan chciał, to my, dzieciaki, spotykamy się na placu zabaw ze Ślimakiem. Wie pan, na tym najfajniejszym. Może pan wpaść. My też nie lubimy siedzieć w domu.

CDN.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *