Piszę

Z notatek pisarzyny – Marzec ’18

Jestem miesiąc do tyłu. Trochę dlatego, że wepchnęłam w pisarski plan dodatkowe opowiadanie, trochę dlatego, że w marcu praca po prostu jakoś mi nie szła. Z związku z tym dopiero co zakończyłam Bibliotekarkę, która w zamyśle miała być gotowa w lutym. Podejrzewam, że ma to związek z faktem, iż redagowanie a pisanie to jednak dwie kompletnie różne rzeczy – i o tym pierwszym dziś sobie pomówimy.

Część z marudzeniem

Narzekać niby nie powinnam, gdyż dalej udało mi się utrzymać przyjemne tempo kończenia jednego opowiadania miesięcznie. Przy czym przypominam, że nie tyle piszę je od zera, co doprowadzam do porządku rozdłubane projekty. W praktyce więc czasem tylko redaguję, czasem dopisuję nowe sceny, czasem przerabiam jakieś fragmenty.

Wydawać by się mogło, że jak już człowiek wyrzuci z siebie to, co miał do powiedzenia, samo szlifowanie pójdzie z górki. Co to jest, wyłapać literówki, poprawić niegramatyczne zdania, zauważyć jakąś nieścisłość, bo zapomniałam, że dwie sceny wcześniej wydarzyło się X, więc kawałek dalej Y nie ma sensu. To już są przecież szczegóły. Prawdziwa praca to przekucie niewyraźnego pomysłu w historię. Trzeba wymyślić postaci, świat, fabułę, zastanowić się, jak przełożyć na słowa to, co się chce przekazać. Ułożyć sceny w sensownej kolejności, dawkować informacje, pilnować, żeby nie było nudno. Za to gdy tekst jest już gotowy od A do Z… cóż, wystarczy przejrzeć.

A jednak redakcja to męczarnia. Gdybym mogła, pisałabym czystą surówkę, nieskażony krytycznym myśleniem strumień myśli, a niech ktoś inny potem to szlifuje. W pewnym sensie się tak da, bo w sumie po to są beta-czytelnicy, redaktorzy, znajomi. Dalej jednak ostateczna decyzja spoczywa na autorze, to on/ona musi coś z tymi wszystkimi uwagami i przekreśleniami czerwonym długopisem zrobić. Wiąże się to zresztą pokrętnie z moją niechęcią do czytania tekstów już przeze mnie ukończonych. Napisałam? Poprawiłam? To macie, czytajcie, ale mi już nie każcie na to patrzeć. Na pewno dalej będę niezadowolona.

Część z konkretami

Przejdźmy jednak do problemów praktycznych, bo to pewnie wszystkich bardziej interesuje niż moje narzekania. Po pierwsze, faktem jest, iż łatwiej dostrzec błędy w tekście, który czytamy po raz pierwszy niż w tekście, który już dobrze znamy. Związane jest to z tym, jak działa nasz mózg, który wbrew pozorom nie czyta słów litera po literze, lecz traktuje słowa i zdania całościowo, skupiając się od razu na ich znaczeniu. W pewnym sensie mózg jest leniwy i sobie słowa „zgaduje”. Doskonale wyjaśniają ten mechanizm teksty z wymieszanymi literkami:

„Nie ma zncazeina kojnoleść ltier skadającyłch się na dane sołwo. Wanże jset tyklo to, żbey pirewsza i osatntia lteria były na soiwm mijsecu; ptzosaołe mgoą być w cakowłitym niedzłaie, a mimo to nadal nie ponwinśimy meić prombleów z pczerzytaenim tego tesktu”.

Pisarzowi oczywiście zależy na tym, by pisać pięknym językiem, ostatecznie jednak język jest tylko narzędziem do przekazania pewnej idei czy opowiedzenia historii. Dlatego tak ciężko mu/jej dostrzec błędy – bo mózg „wie” co autor miał na myśli. Tak samo jak nie dostrzega literówek, bo przelatuje przez całe słowa, może nie zauważyć błędów logicznych czy nawet poważnych dziur w fabule, gdyż na tekst również patrzy całościowo i z każdym kolejnym czytaniem ma coraz większy problem ze szczegółami. Mózg zaczyna zgadywać całe akapity i sceny, tak jak robi to na poziomie słów i zdań, ponieważ mniej-więcej pamięta, co w danym miejscu powinno się znajdować i oczekuje, że dokładnie to się tam znajdzie. Dlatego ważne jest, by przez redakcją odłożyć tekst na takiś czas – pozwolić mózgowi zapomnieć, jak on wyglądał i spojrzeć na niego świeżym okiem.

Sama często wzdycham z niechęcią nad tekstem, gdy zdaję sobie sprawę, że czytam jakiś fragment już piąty raz i za nic już nie potrafię powiedzieć, czy ma sens czy nie. Na początku wydawało mi się, że coś było z nim nie tak, ale z każdym kolejnym czytaniem jestem coraz mnie pewna, co mi w zasadzie nie pasowało. Ot, mózg się przyzwyczaił. Jeszcze gorzej jest, gdy scena ma dwie albo trzy wersje i za nic nie potrafię zapamiętać, która jest finalna. Na przykład wydaje mi się, że postać powiedziała rzecz X w scenie 1., po czym okazuje się, że przecież to skasowałam i już dawno przeniosłam do sceny 2. Mózg jednak złośliwie sobie ten fragment dialogu dopowiada w jedynce, bo tam go zapamiętał.

Jest jednak dużo ważniejszy powód, dla którego tak nie znoszę redakcji. Na walkę z błędami ostatecznie jest wiele metod – poproszenie kogoś o pomoc, spell-checki, odłożenie tekstu na jakiś czas, wydrukowanie go… Problem numer dwa jest dużo cięższy do pokonania. Jest nim narastające zniechęcenie.

Czas pisania czegoś po raz pierwszy to ten radosny moment, kiedy wypluwa się z siebie idee. Może mają sens, może nie, na tym etapie nie ma to znaczenia, bo – a jakże – to się poprawi w redakcji. Natomiast kiedy tekst jest już gotowy i zaczynam go redagować, z każdym kolejnym akapitem narasta we mnie zwątpienie. Czy dobrze to wyjaśniłam? Czy na pewno da się zrozumieć, co chciałam przekazać? Czy ciąg przyczynowo-skutkowy na pewno trzyma się kupy? A czemu ten akapit jest taki beznadziejny? Ta scena się do niczego nie nadaje. Cały tekst jest beznadziejny, nadaje się do kosza albo przepisania od nowa.

W zaledwie kilku czytaniach własnego tekstu potrafię zmienić opinię o nim o 180 stopni. Tak jak niektórym brakuje zdolności autokrytyki, tak ja mam takie jej zasoby, że mogłabym ją rozdawać na lewo i prawo. Nigdy nie jestem zadowolona. Zawsze można by coś jeszcze poprawić albo zmienić. Nawet jeśli tekst spodoba się innym, ja potrafię tylko rozłożyć ręce – ale dlaczego właściwie? Za to wszelka krytyka od razu mnie dobija, bo jest wyłącznie potwierdzeniem mojego głębokiego, acz utajonego, przekonania, że nie umiem pisać. Przy czym nie ma żadnego znaczenia, że jest to konstruktywna krytyka, za którą jestem bardzo wdzięczna i pomaga mi ona pisać lepiej, bo reakcja odbywa się na poziomie emocji, nie obiektywnego myślenia.

Sztuka redakcji własnego tekstu leży więc przede wszystkim w umiejętności wyważenia krytycyzmu i narcyzmu. Trzeba odnaleźć bezpieczną równowagę między dążeniem do perfekcji a zadowoleniem z tego, co się zrobiło. I oczywiście trzeba umieć spojrzeć na tekst z dystansem. Niestety za nic tego nie potrafię. Redakcja staje się męczarnią, gdy jedno kiepsko napisane zdanie potrafi spowodować, że się poddam i rzucę tekst w kąt.

Kwietniowy CampNaNoWriMo

Fakty są jednak takie, że z mniejszym lub większym zadowoleniem skończyłam 3 teksty, wszystkie wysłałam i teraz czekam na 3 odpowiedzi. Na szczęście mogę przysłonić związany z oczekiwaniem nieludzki stres CampNaNoWriMo – to nie pierwszy raz, więc znajdziecie stosowne posty o poprzednich edycjach. O tegorocznej napiszę już niedługo.

Do poczytania:

Wired: What’s Up With That: Why It’s So Hard to Catch Your Own Typos

The Guardian: Why do we make mistakes? Blame your brain, the original autocorrector

Gazeta Wyborcza: Błogosławiona mutacja genu FoxP2

Top Five Ways to Catch Typos and Errors in Your Own Writing

PS. Z tego tekstu też nie jestem do końca zadowolona, ale jest już późno i trzeba go puścić w piątek, bo w przyszłym tygodniu będą inne rzeczy do wrzucenia. A co do takich najbardziej typowych literówek, mam i lekką dysleksję, i dyskalkulię, więc już w ogóle bywa zabawnie.

5 komentarzy

  • nataliatront

    A ja znowu mam odwrotnie 🙂 Gen redaktora jest u mnie wysokorozwinięty. Mam dosłownie ze trzy teksty, w których cały czas coś dłubię.
    Zamiast pisać coś nowego wciąż poprawiam stare i ciągle znajduję błędy.

    • Ag

      „Bibliotekarka” to chyba fantasy najbardziej, o bibliotekarce, co to nie umiała czytać i bogu, który był bardzo głodny wiedzy, a potem było tylko gorzej (albo lepiej, zależy z czyjego punktu widzenia patrzeć). 😉 Tekst jest na dobrej drodze do publikacji, także jak się planety odpowiednio ustawią, będzie go można przeczytać jeszcze w tym roku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *