Czytam

Lektury lipca ’17

Hurra, tym razem udało mi się przeczytać dwie książki! Jedną rozrywkową i drugą zdecydowanie adekwatną do obecnej sytuacji w tym chorym kraju. -_-

Zatopić „Niezatapialną”, Anna Hrycyszyn

To było moje pierwsze spotkanie ze steampunkiem i trochę się go obawiałam. Zupełnie niepotrzebnie, bo nie jest to na szczęście książka z gatunku tych, które atakują poplątanym światem i milionem nazw dziwnych urządzeń. Dostajemy akurat tyle informacji, by wiedzieć, jak ten świat działa. A jednocześnie jest on tak prosty, byśmy od razu poczuli się jak u siebie.

Dzięki temu, a także dosyć szybko pędzącej na przód akcji, książkę czyta się bardzo dobrze i płynnie. A podążamy za przygodami grupy piratek, które przerobiły na pirackie potrzeby pasażerski parowiec. Aczkolwiek abordaży zbyt licznych tu nie uświadczymy, jako że fabuła krąży głównie dokoła wątku miłosnego oraz skomplikowanej sytuacji politycznej, polowania na piratów i uciskania przez wojsko wiosek i portów. Przyznam, że momentami byłam zaskoczona wydarzeniami, bo myślałam, że nastąpią dopiero pod koniec, jako finał, tymczasem pojawiały się już w jednej trzeciej!

Ale ceną za płynność okazała się struktura książki. Dużo tu skakania wprzód i tył, zupełnie niepotrzebnych retrospekcji. I to nie takich, które mówią nam, co się wydarzyło np. 20 lat temu, ale takich sprzed paru tygodni, o wydarzeniach dziejących się w ramach akcji właściwej. Równie dobrze można by napisać tę książkę po prostu chronologicznie. Aczkolwiek widzę, czemu ten zabieg służy – dzięki temu można pewne rzeczy opisywać skrótowo, nie nudzić czytelnika zbędnymi szczegółami, ominąć wygodnie te wszystkie fragmenty z przechodzenia od punktu A do B.

Tyle że ja złośliwie lubię po prostu książki napisane inaczej (co mi zresztą niedawno wytknięto…). Lubię właśnie szczegółowość, rozwodzenie się długimi akapitami nad akcją i emocjami postaci, pewnego rodzaju powolność akcji wynikającą właśnie z dokładności. Mi to nawet opisy jak postaci wstają, ubierają się i jedzą śniadanie nie przeszkadzają, o ile są dobrze napisane. Wielu się pewnie w tym momencie ucieszy, że „Niezatapialna” napisana jest zupełnie inaczej. Tyle że dla mnie pozostawiła niedosyt – mam wrażenie, jakby przez ten luźny styl najważniejsze momenty fabularne zostały potraktowane mocno po macoszemu. Myślałam, że w uwalnianiu towarzyszy z więzienia, wyciąganiu zatopionego statku z dna rzeki czy poniżającym wcieleniu głównej bohaterki do marynarki będzie towarzyszyć więcej emocji. Tymczasem po krótkiej informacji, że się te rzeczy wydarzyły, lecimy już dalej, fabuła czeka!

Wszystko przedstawione jest więc mocno powierzchownie. Rozgrywki polityczne, bunty społeczne, odważne akcje piratów, relacje między postaciami – wszystko dostajemy w wersji rozcieńczonej, ledwo muśniętej. Akurat tyle, żeby zbudować świat, postaci i fabułę, ale nie na tyle, by stworzyć dzieło wielkie. Dlatego moje uczucia są tak mieszane. Z jednej strony chciałabym więcej, a z drugiej była to lektura bardzo przyjemna, lekka, którą chętnie kontynuowałam, popadając łatwo w syndrom „jeszcze tylko jeden rozdział i już na pewno skończę”. Przeczytałam więc, bawiłam się dobrze, ale powracać do „Niezatapialniej” nie będę.

Opowieść Podręcznej, Margaret Atwood

Nolite te bastardes carborundorum.

A doszło do tego, kiedy zawiesili konstytucję. Powiedzieli, że to czasowe.

Od pierwszego zdania byłam smutna. Nie wkurzona, nie oburzona; ale też nie pocieszona, że ktoś dokonał trafnych obserwacji. I nie zadowolona, że oto znalazła się lektura na trudne czasy. Po prostu smutna. A smutek to emocja przewrotna. Chłodna. Smutek jest cichy, bezwładny. Dopada cię i przesiąka powoli do każdej komórki w tobie i każdej rzeczy dokoła ciebie.Ale czemu właściwie tak działa na mnie ta książka, skoro jest przecież zbyt abstrakcyjna, zbyt fantastyczna, by móc pomyśleć, że prezentuje scenariusz choćby w 1% możliwy? Przecież nigdy nie będzie aż tak źle, prawda? Ta całkowita kontrola, te kasty, ten system… To nigdy nie powstanie.

Ale może nie musi, bo ostatecznie chodzi o coś innego. O bezwład. O strach. O pogodzenie się z losem. Na tym polega wielkość fantastyki, że nie mówi tak naprawdę o przyszłości – a o teraźniejszości. Atwood prezentuje więc świat o bardzo wyostrzonych granicach, zniszczony wojnami i klęskami ekologicznymi, z bezdusznym systemem, z którego nie ma ucieczki. Wszystko jest tu wyolbrzymione – podział ról społecznych według płci, całkowita kontrola urodzeń, całkowity zakaz aborcji i homoseksualizmu, wszechobecność religii, demonizowanie seksualności, wzajemne pilnowanie się i donoszenie.

Jednocześnie najbardziej bolą drobiazgi. Najbardziej przejmujące wcale nie są te sceny, które odkrywają okrucieństwo i hipokryzję świata Gileadu. Najmocniej oddziałały na mnie te fragmenty, w których główna bohaterka opowiada o przeszłości. O powolnie wprowadzanych zmianach. O obojętności wobec władzy odbierającej po kawałku wolność. I w końcu – o niezrozumieniu. Jest taka scena, w której Łukasz, mąż głównej bohaterki, pociesza ją, że wszystko będzie dobrze. Ona właśnie straciła pracę, dostęp do wszystkich samodzielnie zarobionych pieniędzy i prawo do decydowania o sobie. Jak wszystkie kobiety, właśnie dlatego, że są kobietami. A Łukasz mówi, że się nią zaopiekuje i że przecież on, jako teraz jej prawny opiekun ma dostęp do tych pieniędzy. I bohaterka zdaje sobie sprawę, że choć przecież się kochają, że przecież on chce dobrze i  jest przeciwko systemowi, to jednak już zaczyna nią rządzić, w pewien sposób się w ten system wpisując. Nie rozumie tak naprawdę, na czym polega wolność. Dlatego niedługo stracą też prawo do bycia rodziną.

I dlatego tak mi smutno. Bo nie trzeba budować Gileadu. On siedzi w naszych głowach i nawet o tym nie wiemy.

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *