Czytam

Lektury czerwca ’17

Ech, znowu dosyć ubogo, przeczytałam zaledwie jedną książkę. Co miesiąc powtarzam sobie, że następny miesiąc będzie lepszy, ale na razie idzie powoli. Może w lipcu uda się skończyć chociaż dwie?

A na razie macie moje przemyślenia na temat Wojen przestrzeni Pawła Majki.

– Zresztą czuję, że już za późno, jużeśmy w nią wpadli.

– W co?

– W opowieść. W to kurewstwo, które ciągnie się nieprzerwanie od ponad dwustu lat.

Miałam szczęście – zaraz po tym, jak skończyłam Pokój światów, wypatrzyłam promocję na Wojny przestrzeni. Stwierdziłam, że nie ma co czekać, aż zdążę zapomnieć, co się działo i przeczytam kontynuację od razu.

Niestety tym razem nie bawiłam się już tak samo dobrze. Książka umęczyła mnie z kilku powodów. Z czego chyba najpoważniejszy to ciągłe, nieprzerwane zwroty akcji. Zwroty w zasadzie w każdej postaci, formie i dotyczące wszystkiego. Może ten robi to. A może robi co innego. Może ci są sojusznikami, a może wrogami. A może to jest pułapka, albo pułapka w pułapce, albo pułapka nad pułapką pułapki. Potrójne sojusze, poczwórne sojusze. Zdrady, podejrzenia i zdrady zdradzających. A może ten jest Szóstym. A może jednak tamten. A może przenieśmy się dwieście lat w przyszłość i jeszcze trochę pokombinujmy, bo na razie historia nie jest wystarczająco skomplikowana.

Wszystkiego jest tu za dużo, za bardzo. Tak samo autor robi z bohaterami. Przez 1/3 książki nie mówi nam, kim ktoś jest. Przez następną 1/3 puszcza do nas oko, że ten gość to pewnie jest tamten. A jak w końcu zostaje to powiedziane wprost, to już mnie to niewiele obchodzi, bo jestem zmęczona tym ciągłym kombinowaniem i zmienianiem tropów. W zasadzie jedyny dobry reveal dotyczył Zmory, to była jedyna scena, gdy się w końcu czymś trochę przejęłam.

W pierwszej książce bardzo podobała mi się struktura. Mieliśmy rozdziały ponumerowane od kolejnych ofiar Kutrzeby, mieliśmy akcję bieżącą i wspomnienia ukazujące poszczególne etapy zemsty. Proste i efektywne. Tym razem dostaliśmy harmider. Skaczemy w miejscach i czasie, dzieje się milion rzeczy, mamy milion postaci, do końca książki połowę wątków zdążyłam zapomnieć, głównie zaś skończyłam ją czując, że dalej jakoś nie wszystko wyjaśniono i podomykano. Za dużo tu wszystkiego i kompletnie się pogubiłam. Czemu w ogóle niektóre rzeczy się w tej książce wydarzyły…?

Jest jeszcze jeden, poważny problem – czytanie tej książki jest trochę jak oglądanie Supernatural, choć nawet tam mieli dość przyzwoitości, by pewnym postaciom pozwolić ostatecznie odejść. Śmierć dla bohaterów nie ma żadnego znaczenia ani tu, ani tam. Wszyscy prędzej czy później zostaną uleczeni, wskrzeszeni, sklonowani, namalowani. A wiecie, co to znaczy? Że żadna scena akcji, żadna walka w całej książce nie niesie z sobą konsekwencji, a tym samym nie niesie emocji. Bohaterowie piorą się po mordach przez co najmniej 50% czasu, ale nic z tego nie wynika. Niebezpieczeństwo nie jest prawdziwe. I ja jako czytelnik za nic nie potrafię się losem tym postaci przejąć. Bo po co? I tak nikt nie zginie. Nawet jak ktoś zginie, bo parę rozdziałów później wróci. To po co ja te wszystkie sceny walk czytam? Ot, słowa wydmuszki, zapychacze. Nie żebym miała coś przeciwko scenom walki, ale w takim natężeniu są zwyczajnie nudne.

I są jeszcze drobiazgi. Jak choćby to, że wszystkie rozdziały są ponumerowane normalnie (np. rozdział czterdziesty trzeci), a tylko 44 zapisano jako czterdziesty i czwarty. Poważne? Po co? Z jakiegoś powodu nieludzko irytowały mnie nawiązania do współczesnej popkultury. Postaciami w książce są Lem, Snerg, Zajdel. Wspomniane zostają Gwiezdne Wojny i Cthulhu. Żeby było zabawnie mamy też nawiązanie do „naszej” historii w postaci Hitlera. Aczkolwiek rozumiem, że komuś innemu może się to podobać, dla mnie jest po prostu jakieś takie na siłę.

I nie lubię Olgi. Ani Wandy. Co za bezużyteczne mameje.

Ok, namarudziłam, a przecież ja tak ten świat lubię! Uwielbiam wręcz świat wykreowany przez Majkę, te ożywione opowieści, przesądy i rytuały, te walczące między sobą korporacje, tę ideę używania Malowanej Moskwy jako komunikatora w kosmosie! MM pojawia się zaraz na początku i kompletnie skradł mi ten pomysł serce. Tyle już tu drobiazgów, które mi się spodobały… Szkoda mi więc, że sama fabuła tak mnie przytłoczyła. Wolałabym, żeby ta historia była jednak prostsza. Wypatrzyłam kiedyś, że w ramach pewnych pomniejszych nagród filmowych, wymyślono kategorię „Film, który naprawdę chciałbyś pokochać, ale po prostu nie możesz”. I takie są właśnie moje uczucia względem tej książki. Naprawdę chciałabym ją kochać, jak pierwszą część, bo to dalej ten sam wspaniały świat. Ale po prostu nie jestem w stanie.

Cóż, do książek Majki na pewno jeszcze wrócę, bo mimo wszystko tego autora lubię, ale po dłuższej przerwie.

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *