Mona Liza Turbo
Czytam,  Opinie

Miało być o SI, ale wyszło o kobietach

Za długą zrobiłam sobie przerwę między Grafem Zero a Moną Lizą Turbo – w zasadzie całą Trylogię Ciągu najlepiej przeczytać – nomen omen – ciągiem. I odczucia mam mieszane.

Podobnie jak w Grafie Zero narracja przeskakuje między kilkoma na pierwszy rzut oka niepowiązanymi miejscami/postaciami. Znałam już tę sztuczkę i spokojnie czytałam, czekając, aż wszystko połączy się w jedną całość. Tymczasem strony leciały, działo się niewiele i… mam wrażenie, że trzecia część serii jest znacznie bardziej rozlazła niż poprzednie. Im bliżej końca, tym mniej było treści właściwej, a więcej przepisywania tego samego, ale z perspektywy innej postaci. Nie bardzo wiem, czemu to służyło, bo zbyt wielu nowych informacji w tym nie zawarto. A liczba stron do końca malała i malała, aż zaczynałam odczuwać niepokój, czy się na pewno autor z jakimś sensownym finałem zmieści.

I szczerze mówiąc, to zakończenie jest jakieś takie… No po prostu nie. Gibson buduje cały ten wspaniały świat, pokrętną fabułę, świetne postaci, a potem całość kończy w taki sposób… Nie wiem, czego się spodziewałam, ale czegoś innego. To znaczy, może nie tyle przeszkadza mi sam pomysł, co jego realizacja. Choć osobiście bym wolała, by jednak poświęcił swoim SI trochę więcej miejsca, przedstawił je nieco dokładniej, wyraziściej. Wtedy może by mi to zakończenie tak nie przeszkadzało.

Ale jedno Gibsonowi wyszło dobrze. Co jakiś czas wypływają rozważania o silnych i niezależnych postaciach kobiecych w dziełach kultury. Ogólnie hasła „silna postać kobieca” nie lubię, bo od razu staje mi przed oczami Lizzy z BlackList albo inna Riley z anulowanego już Intelligence. W ogóle mam wrażenie, że w pewnym momencie sporo powstało tego typu postaci – pięknych, inteligentnych dziewcząt, co to jako najmłodsze zostały agentkami FBI/CIA/czegoś super ważnego, a poza tym kochają dzieci i są idealne… tyle że w rzeczywistości są nudne, miałkie i kompletnie rozmemłane. Jakby zostały napisane przez kogoś, kto bardzo chciał być poprawny politycznie, w wyniku czego postać wyszła mu karykaturalnie. Dlatego wolę raczej termin „dobrze skonstruowana postać kobieca”. Takich, na całe szczęście, mamy w kinematografii na pęczki. Cała ekipa Wikingów. Cała ekipa Person of Interest. Cała ekipa Firefly. Capitan Janeway ze Star TrekaLast but not least – moja ulubiona Ripley z Obcego.

Przegląd przez fajne postaci:

Macie kilka przykładów.

Tyle że, no właśnie, to są wszystko przykłady z filmów i seriali. Z książkami mam ten problem, że ciężej mi kogoś wskazać. To znaczy, wskazać bym nawet parę przykładów umiała, ale do żadnego nie czuję się tak przywiązana, żadnej z tych postaci dosyć nie lubię. Bo są choćby Wiedźmy ze Świata Dysku, ale ja zawsze wolałam książki dziejące się w Ankh-Morpork. Jest Lisbeth Salander z Trylogii Millenium, ale ją swego czasu wszyscy lubili, więc nie wiem, czy się liczy. Jest Nakręcana dziewczyna, której imienia nawet nie potrafię sobie przypomnieć i mimo całej mojej miłości do tej książki, po prostu nie czuję aż takiej sympatii do jej tytułowej bohaterki. Jest też Amy z Gone Girl, niewątpliwie rzucająca się w oczy, ale dalej bym jej na listę swoich ulubienic nie wciągnęła. Być może mogłabym dodać Hermionę i spółkę, gdybym przeczytała Harry’ego Pottera w czasach, gdy byłam w grupie docelowej.

Aż tu nagle przeczytałam książki Gibsona. Wydawać by się mogło, że całą uwagę skupi na sobie Molly. W końcu pojawia się we wszystkich książkach i od razu robi wrażenie silnym charakterem. A dzięki charakterystycznym szkłom wbudowanym w oczodoły i morderczym paznokciom ciężko przejść obok niej obojętnie. Wolałam jednak Molly z dwóch wcześniejszych odsłon. W Monie Lizie Turbo nie wydaje się aż tak ciekawa, ale może po części dlatego, że przyćmiewa ją tytułowa bohaterka.

Mona jest niesamowicie dobrze napisana. W ogóle Gibson ma dobrą rękę do przedstawiania postaci, zarówno jeśli chodzi o ich charakter, jak i cechy szczególne oraz wygląd. Ale Mona jest szczególna. Angie zauważa, że Mona jest niewinna – i nie jest to tylko pusty opis, narzucona narracja. Gibson umiał pokazać Monę dokładnie taką, jak zaplanował, idealnie spełniającą przydzieloną jej rolę.

Mona nie jest ani silna, ani niezależna. Wręcz przeciwnie, daje sobą kierować i ciągnąć innym postaciom, gdzie te chcą. Ma problem z narkotykami i nie jest zbyt bystra, ale ma dobre serce i nie skrzywdziłaby muchy. Bywa naiwna i właśnie niewinna w sposobie, w jaki postrzega świat i radzi sobie z niezrozumiałymi wydarzeniami, w które została wplątana. Idealizuje gwiazdy show biznesu, trzyma się Eddy’ego, mimo że ten ją wykorzystuje, bo przynajmniej jej nie zostawił, za mentorkę ma koleżankę podobnie jak Mona prostytuującą się i biorącą narkotyki. W pierwszej chwili myślałam, że Mona będzie mnie irytować, że za nic jej nie polubię. Ale Mona, w całej swej prostocie, okazała się bardzo urocza i sympatyczna. Okazała się niesamowicie, niesamowicie dobrze skonstruowana.

I pozytywna, biorąc pod uwagę sposób, w jaki Gibson przedstawia swój świat. Zastanawia mnie szczerze, czy to kwestia tłumaczenia i czy słowo „gąbka” używane jest po prostu w znaczeniu łóżka/materaca, czy też wszystkie postaci dosłownie śpią na piankowych gąbkach rzuconych na podłogę. Zresztą nawet gdyby, nie dziwiłoby mnie to zupełnie. Bo świat Gibsona jest zawsze brudny, pordzewiały, obdrapany i pełen plastikowych ciuchów. Nawet gdy mowa o apartamentach gwiazd, wyczuwalny jest brak luksusów, tak dziwnie działają opisy w tych książkach – ale może to tylko problem wizji przyszłości przedstawiony z perspektywy lat osiemdziesiątych. W Monie jest jakieś światełko, które rozświetla ponury świat Trylogii.

Za Monę będę więc najlepiej tę książkę wspominać. I zastanawiam się, czy przy jakiejś okazji nie przeczytać jeszcze raz całej Trylogii Ciągu w nowym tłumaczeniu. Bo odczuwam jednak niedosyt. Chciałabym dostać więcej i inaczej. Trochę jestem oczarowana, a trochę – rozczarowana.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *