Czytam

Serialowy przegląd kwietnia: Superbohaterowie, wikingowie i zombie

W tym miesiącu oglądałam naprawdę dużo seriali, a nawet nie zamierzam wspominać o Grze o Tron. I większość z nich w sumie polecam, jeśli więc nie wiesz, co obejrzeć, zapraszam do niniejszego przeglądu małego ekranu. Wszystkie opinie oczywiście totalnie subiektywne, więc możemy się kłócić w komentarzach.

Zacznijmy od mojego nowego ulubieńca – iZombie. Pierwsze co, sobie pomyślałam, to kto wymyślił tę nazwę? Ktoś tu chce dostać pozew od Apple? A potem – znowu zombie? Nie wystarczy nam narzekań na Walking Dead?

Na szczęście iZombie to coś zupełnie innego. Oparty na komiksie, utrzymany więc w lekko komiksowej stylistyce, doskonale łączy trochę inną niż zwykle historię o zombie i kryminał ze świetnym humorem i odniesieniami do popkultury. Otóż w tym świecie zombie co prawda dalej są martwe, ale mówią, myślą, chodzą do pracy, a nawet uprawiają seks (nie pytajcie, jak to działa, ja też nie wiem…). A gdy zjedzą mózg, wchłaniają wspomnienia i zachowania zmarłego. Główna bohaterka, Liv, pracuje w kostnicy i udaje medium, pomagając swoimi „wizjami” detektywowi Babineaux w rozwiązywaniu morderstw. Powiedzcie – czy to nie brzmi dobrze?

tumblr_nmgvqyXV2w1r5dpsxo1_540

tumblr_nmgvqyXV2w1r5dpsxo2_540

Serial jest więc pomysłowy, lekki, zabawny, a niektóre morderstwa potrafią być naprawdę ciekawe. Może tzw. duża fabuła mogłaby być trochę lepsza, ale mam wrażenie, że zaczyna się rozkręcać. Poza tym Liv jest bohaterką, którą bardzo szybko można polubić, tak jak i resztę ekipy. Liv nie chce nikogo skrzywdzić, więc odpycha od siebie narzeczonego i – co oczywiste – jest zupełnie załamana, ale z czasem uczy się z humorem, albo przynajmniej sarkazmem, podchodzić do swojego nowego nie-życia. A jedzenie mózgów sprawia, że często zachowuje się dziwacznie, mamy więc bogaty przegląd ludzkich fobii i zwyczajów. Czekam na więcej!

W końcu nadrobiłam trzy sezony Wikingów i wyję do księżyca, czemu tak mało i czemu na więcej muszę czekać aż rok. Wszystko w Wikingach jest dobre, poczynając od utworu z openingu (If I Had a Heart Fever Ray), poprzez realia okołohistoryczne i religijne na bohaterach kończąc. Serial ma bardzo dobrze poprowadzone tempo akcji, w zasadzie w każdym odcinku coś się dzieje i twórcy nie boją się skakać miesiące albo i lata w przód, co by pokazać widzowi tylko najciekawsze wydarzenia.

Oczywiście świetny jest Ragnar, główny bohater, prosty rolnik z wizją. Wiking, który nie tylko chce palić, grabić i gwałcić, ale też budować. Fascynują go inne kultury i religie (bardzo ciekawie ukazana opozycja chrześcijaństwo – Odyn i spółka), czasem zamiast siły woli użyć podstępu i patrzy na wydarzenia w znacznie szerszej perspektywie niż ktokolwiek inny, pragnąc zawierać sojusze, zdobywać nowe tereny. Jednocześnie potrafi być złośliwy i zarozumiały, podkreślać swoją władzę i wymagać pełnego zaufania bez tłumaczenia szczegółów swoich planów. Ragnar jest wielowymiarową i mocno angażującą postacią, którą niekoniecznie się lubi, ale na pewno chce się zobaczyć, co też znowu wymyśli.

Co jednak szczególnie sobie cenię, to postaci kobiece. Podobnie jak w Grze o tron mamy tu całą plejadę różnorodnych i realistycznych postaci kobiecych. I kocham szczerze je wszystkie – Lagerthę, Siggy, Aslaug, Helgę, Porunn, Kwenthrith czy Gislę. Rzadko trafiają się takie perełki, więc należy je doceniać.

Ale to też serial, który łamie serce. Twórcy nie mają problemów z ubijaniem kolejnych postaci, więc jeśli kogoś polubicie, drżyjcie o jego los… w trzeciej serii zginęła dwójka moich ulubieńców. Eh.

daredevilNetflix wypuścił Daredevila i powiem, że pierwsze dziesięć minut boli, ale cała reszta totalnie mnie kupiła. Bo od czego się zaczyna? Od sceny rodem z Grey’s Anatomy z jakimś dzieciakiem wrzeszczącym pośrodku wypadku. I couldn’t care less. Potem mamy bohatera wygłaszającego w konfesjonale najbardziej wyświechtaną kwestię jaką tylko można sobie wyobrazić: „Proszę o przebaczenie nie za to, co zrobiłem, ale za to, co zrobię.” Poważnie? Następnie mamy generyczną scenę walki z czarnoskórym przemytnikiem ludzi oraz najbardziej stereotypowe zebranie villainów w historii. No weźcie, stara Chinka gadająca tylko po chińsku, Japończyk-mistrz sztuk walki gadający tylko po japońsku, rosyjscy obwiesie, marudny biały gość zajmujący się przepływem kasy (Owlsley to mój absolutny faworyt) i Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Jak to się mówi: beton na masę.

Ale to wszystko nieważne, zupełnie nieważne. Ponieważ Daredevil dostarcza bardzo satysfakcjonujące ilości dramy (Ta drama!), weltschmerzu (Ten weltschmerz!) i typowo superbohaterskich rozkmin (O nie, nie mogę poprosić nikogo o pomoc, bo narażę ich na niebezpieczeństwo! Muszę odepchnąć od siebie wszystkich moich przyjaciół, bo narażę ich na niebezpieczeństwo! Nie będę zabijać złych gości, bo nie chcę być złym gościem, a zabijanie jest złe, będę ich doprowadzał przez wymiar sprawiedliwości!). Jeśli więc lubicie tego typu klimaty, będziecie zachwyceni.

Poza tym Daredevil ma bardzo dobrego villaina. Fisk nie jest zły dlatego, że jest zły. Ma jakiś sensowny motyw i szczerze mówiąc raz, że momentami nie bardzo wiedziałam, czemu główny bohater chce go powstrzymać, bo w sumie Fisk sprawia wrażenie, jakby naprawdę się starał, a dwa – że jest dużo ciekawszą postacią od samego Matta. Przede wszystkim, Fisk jest człowiekiem. Jasne, ma poważne problemy z kontrolowaniem złości i ciągnie go ku brutalnej przemocy, ale potrafi być też wrażliwy i kochający. Zupełnie normalny. Plus może metody ma nie zawsze dobre, ale cel słuszny. Fisk się zwyczajnie twórcom udał.

A tak swoją drogą – ten serial dzieje się w tym samym uniwersum i w tym samym czasie co Agents of S.H.I.E.L.D., ale jest tak zupełnie inny w klimacie (plus nie przeplatają się w żadnym momencie), że aż trudno w to uwierzyć. Bardzo to dziwne, gdy ogląda się obie produkcje.

MV5BMTQ5MzY5ODE5M15BMl5BanBnXkFtZTgwNzU4OTM1MjE@._V1_SX214_AL_Ponieważ uwielbiam Daredevila, ale także Arrowa za dramę, weltschmerz i ogólny superbohaterski ból dupy, musiałam w końcu sięgnąć po serial z tego samego uniwersum, a mianowicie Flasha. Tyle że Flash jest totalnie ugh. Na razie jestem na szóstym odcinku i się nie zachwycam. Trudno mi uchwycić, o co dokładnie chodzi, ale podejrzewam, że Arrow i Daredevil były po prostu poważniejsze, miały cięższy klimat, dzięki czemu łatwiej było przełknąć pewne powtarzające się klisze i cieszyć się nimi jako elementami konwencji. Flash z kolei stara się wprowadzić trochę humoru, jest lżejszy w odbiorze. Co sprawia, że beton i utarte schematy momentami przekraczają granicę zdatności do oglądania.

Co jeszcze gorsze, moce Barry’ego Allena w ogóle nie są ciekawe. To samo tyczy się innych meta-ludzi – czasem jak się na to patrzy, to ma się wrażenie, że Misfits zrobiło to lepiej (obejrzyjcie Misfits! Koniecznie!) No bo tak – złapać faceta spadającego z budynku, uratować dzieciaka spod pędzącego samochodu… takie trochę zagrywki z podręcznika dla początkującego bohatera. Żeby to jeszcze jakoś ładnie wyglądało, ale niestety. Efekty specjalne są po prostu słabe. Patrząc na człowieka, który potrafił się duplikować, przypomniał mi się koszmar gumowych Agentów Smithów z Matriksa. A to było z 10 lat temu.

Ale co najgorsze – co bystrzejsi widzowie (nie znający oczywiście komiksów) domyślą się przebiegu fabuły w pierwszym odcinku. Ci trochę wolniej myślący – w góra trzecim. Ogląda się więc to nudno, a wielka niespodzianka będzie niespodzianką tylko dla postaci. Oglądający mogą co najwyżej zakrzyknąć: wreszcie! Dodatkowo, villain jest w sumie jedyną ciekawą postacią. Barry to Barry, sympatyczny do przesady, Cosco walczy z hormonami jakby miał góra szesnaście lat, a Caitlin to podróbka Simmons z Agents of S.H.I.E.L.D., tyle że gorsza, bo bez akcentu (ej, a to ich więzienie dla meta-ludzi totalnie nie kojarzy się z więzieniem dla uzdolnionych z S.H.I.E.L.D.-a, co nie?). O Iris nawet nie będę wspominać, bo to jakiś koszmar. Tak bardzo kliszowatej cizi-dziennikareczki nie potrafiącej rozpoznać najlepszego przyjaciela w masce zasłaniającej praktycznie tylko czoło dawno nie było. Te sceny rozmów Flasha z Iris, gdzie on niby zniechęca ją do pisania bloga, ale robi to zupełnie nieudolnie i odnosi odwrotny efekt, a ona cieszy paszczę jak mysz do sera są po prostu żenujące. Człowieku, mógłbyś mieć Felicity. Jak można nie kochać Felicity?!

felicity
Oto geek girl, której pragniemy i potrzebujemy.

Na koniec wspomnę jeszcze krótko o Better Call Saul. Ten serial jest wszystkim, tylko nie tym, czego się spodziewałam. I bardzo dobrze, bo myślałam, że będzie to raczej bardziej zabawny niż poważny serial z monster of a week – kolejnymi klientami z problemami szukającymi pomocy u prawnika z szemraną opinią. Zamiast tego w pierwszej serii otrzymujemy całą genezę: Saul Goodman nosi jeszcze swoje prawdziwe nazwisko McGill, opiekuje się bratem chorym na uczulenie na prąd i próbuje związać koniec z końcem wykonując uczciwą, prawniczą pracę. Widać, że zamiast pójść na łatwiznę i stworzyć byle jaki spin-off próbujący zdobyć parę punktów na przygasającej popularności Breaking Bad, twórcy przyłożyli się do roboty i zaproponowali nam pełnoprawne dzieło. Obejrzałam praktycznie cały na raz.

Uff, to nie wszystko, ale resztę może przerzucę na maj. A co ciekawego na waszych telewizorach/komputerach?

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *