Piszę

CampNaNo – drugi tydzień i kolejny fragment (relacja #2)

Drugi tydzień pisania zaczął się od kryzysu, ale czym byłby proces twórczy bez dobrego kryzysu raz na jakiś czas? A potem przyszedł szczęśliwy 11 kwietnia, w trakcie którego naklepałam 1800 słów. To był dobry dzień, sporo udało się zrobić. Za to wczoraj co prawda napisałam mniej, ale za to uzupełniłam męczącą dziurę na początku historii. Przy okazji udało mi się w końcu wepchnąć trochę ideolo – bo nie myślcie sobie, że to taka tam sobie opowiastka o magach i smokach, dobre ideolo musi być!

Ogółem mam już 8654 słów z planowanych 10000, co oznacza, że do końca tygodnia powinnam skończyć wyzwanie. Tyle że nie równa się to skończeniu tekstu, jestem jakoś w połowie. I trochę mnie kusi, czy nie podnieść sobie celu do chociaż 15000, żeby coś jeszcze w kwietniu zrobić, skoro tak dobrze mi idzie (opko czekające na korektę płacze, „Mechanofobia” płacze; moja umiejętność skupienia się na jednym projekcie nie płacze, dawno umarła).

Statystyki na poranek 14 kwietnia
Statystyki na poranek 14 kwietnia

A na razie łapcie kolejny fragment „Ognistego”. Nie następuje on bezpośrednio po ostatnim, ale postanowiłam go wrzucić, bo wydaje mi się fajniejszy. Smoki są! Wszelkie uwagi jak zawsze mile widziane.

Fragment „Ognistego” – smoki

Gdy Zygfryd wszedł do jaskini, rozległy się popiskiwania i pochrapywania smoków. Niektóre go rozpoznały, inne zareagowały na unoszący się z maga odór magii i z ciekawością wciągały powietrze w nozdrza. Jedno ze zwierząt szarpnęło swe baryłkowate ciało do góry, stając niepewnie na grubych nogach z trzema pazurami. Podpierając się drobniejszymi, przednimi łapami, podeszło do drzwiczek boksu, kołysząc napęczniałym brzuchem na boki. Zygfryd pytająco wskazał na drewniane zagrody.

– Rozdzieliliśmy je na wszelki wypadek – odpowiedział znudzonym głosem Omie, pomocnik Zerwy. Nie dodał jednak żadnych szczegółów, nie wytłumaczył, czy smoki stały się być może agresywne względem pobratymców, czy zadecydowały inne względy. W ogóle na wszelkie pytania odpowiadał zdawkowo i sprawiał wrażenie, jakby nie chciał tu być.

Zygfryd włożył dłoń do boksu i poczuł dotyk chropowatego, suchego języka. Jęzor owinął się wokół palców wskazującego i środkowego, by wciągnąć je do paszczy. Mężczyzna cofnął dłoń nim zęby zacisnęły się na skórze. Smoki koziogłowe zyskały swoją nazwę dzięki charakterystycznym, szorstkim brodom i wrednym oczom. Miały koło metra wysokości w kłębie i skarłowaciałe, nieprzydatne już do niczego skrzydła. Przede wszystkim jednak, w ich charakterze odnaleźć można było coś nieodparcie koziego, szczególny rodzaj złośliwości czy uporu. Obcując z tymi brzydkimi, leniwymi, śmierdzącymi stworzeniami, często odnosiło się wrażenie, że milcząco oceniają wszystkich w koło i pogardzają nimi.

Łatwo było je zadowolić – wystarczyły chłodne, górskie jaskinie i regularne posiłki. Tych pierwszych Pstrągowo miało pod dostatkiem; także drugie wymaganie nie stanowiło problemu, bo smoki były praktycznie wszystkożerne, a ogień płonący w ich trzewiach pomagał w trawieniu nawet średniej wielkości kamieni.

Nie było takiej części ciała smoka, której nie dałoby się wykorzystać. Jedzono ich mięso i jaja, wyprawiano skórę na magiczne zbroje i ubiory, wykuwano sztylety z zębów i pazurów; oczy, języki i wnętrzności dodawano do wywarów, ucierano na maści i leki; z guana przygotowywano nawozy; ognie rozpalone przez smoki nie gasły miesiącami. Magowie w szczególności cenili sobie smocze wyroby, czego zaś nie dało się przekuć w zaklęcie, miało wartość kolekcjonerską czy też zabobonną. Nie marnowała się najmniejsza kosteczka.

Mag otworzył bramkę i ukląkł obok smoka. Delikatnie zmacał wydęty brzuch, a zwierzę odpowiedziało przepełnionym niezadowoleniem i bólem piskiem. Przeczesał palcami brodę i włosy na szyi – część została mu na dłoni. Następnie przegrzebał łajno. Okazało się ciągnącą, rzadką masą z grudkami.

– Zmieniliście coś w ich diecie?

– A co? – Omie wyglądał na zaskoczonego pytaniem. – Przecież one wszystko zeżrą. Ale dostają głównie baraninę, tak jak zawsze.

– Co jeszcze?

– Cebulę. Ziemniaki. Normalne rzeczy.

– A woda?

– Chłepcą ze strumienia, jak zawsze.

Zygfryd pogłaskał biedne stworzenie po głowie. Smok wcisnął mu łeb pod pachę, zaczął się łasić. Szukał kawałka materiału, który mógłby złapać w zęby. Poruszał szybko nozdrzami, chłonąc zapach ognia, dymu i magii. Językiem przejechał po czerwonych włosach.

– Zerwa mówi, że to kara. Że możemy przykładać im w kółko pijawki, smarować maściami, poić wywarami, a to wszystko na nic, bo i tak wszystkie wyzdychają.

– A co ty myślisz?

Omie wzruszył tylko ramionami, trochę spłoszony tym pytaniem. Najwyraźniej wcześniejszą, wyjątkowo długą wypowiedzią wyczerpał swoje możliwości konwersacyjne.

– Chciałbym pożyczyć tego malucha – oświadczył Zygfryd. Wstał z klęczek, wycierając ręce w spodnie. Powietrze w jaskini pachniało nieprzyjemnie kwaśno, nawet jak na odory normalnie wypuszczane przez smoki.

– Nie no, nie da się.

– Przysłałbym po niego wóz. Dałby radę zejść do drogi. Mógłbym go trzymać u Gunda.

– To Zewra musiałaby…

– Zerwa powiedziała, że mogę liczyć na twoją pomoc.

Oczy Omie ścisnęły się w dwie złe szparki.

– Gund się tu kręcił. Coś kombinował. Nawet burmistrz tak uważa.

Zygfryd zmarszczył brwi, przetrawiając tę informację. Nie liczył, by mrukliwy Omie powiedział mu coś więcej, zdecydował, że lepiej będzie wypytać Jonę lub Eilanę. I samego zainteresowanego – nigdy nie podejrzewałby Gunda o złe intencje. Nie wyobrażał sobie, by ten człowiek mógł skrzywdzić smoka, ale skoro nawet burmistrz uważała go za podejrzanego, musiał koniecznie dowiedzieć się, co się wydarzyło.  Gdy wychodził z boksu, smok parsknął z rozczarowaniem, wodząc za nim przekrwionymi ślepiami. Pogłaskał go po łbie, obiecując, że wróci.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *