Opinie,  Rynek książki

Clean Reader App – cenzura, prawa autorskie i seks śmieszniejszy niż powinien być

Zrzut ekranu 2015-03-30 o 14.38.36Po dłuższej przerwie zajrzałam na Feedly i odkryłam, że przegapiłam interesującą rzecz: powstanie Clean Reader App, czyli aplikacji cenzurującej e-booki. Gdy kupimy książkę poprzez Clean Reader i zaczniemy ją czytać, aplikacja wyłapie słowa uznawane za obraźliwe i zastąpi je niebieską kropeczką. Jeśli będziemy mieć problemy ze zrozumieniem tak obciętego zdania, możemy kliknąć na kropeczkę i zobaczyć sugestię, czyli słowo podobne do tego obraźliwego, ale „lżejsze” w wydźwięku.

Muszę powiedzieć, że nie rozumiem istoty tego typu rozwiązań. Rozumiem jeszcze, że rodzice nie chcą, by ich dzieci czytały uczyły się „brzydkich słów”, ale tych z zasady w książkach dla dzieci i młodzieży nie ma. Tak samo dostrzegam trochę sensu w cenzurowaniu pojedynczych przekleństw w książce, w której nie stanowią one podstawy treści, ale czym innym jest usuwanie nieodpowiednich zwrotów z powieści erotycznej. Bo jeżeli nie chcemy czytać o waginach, to czemu w ogóle sięgamy po erotyk?

Bo czy jest sens czytania powieści, która wygląda jak na obrazku poniżej? Jennifer Porter przetestowała aplikację i wypisała słowa, które są podmieniane. I tak zamiast „shit” mamy „crap”, zamiast „sex” – „love”, a zamiast „fucking” – „freaking” (czemu nie „frakking”? Battlestar Galactica anyone?). I o ile zamiana „gówna” na „kupę” jest jeszcze zrozumiała, o tyle schody zaczynają się przy zamianie „Jesus Christ” na „geez”, „breast” na „chest” czy dowolnego określenia na żeńskie narządy płciowe na „bottom”. Pełną listę znajdziecie tutaj.

Obrazek z artykułu "My Clean Reader App Experience" Jennifer Porter.
Obrazek z artykułu „My Clean Reader App Experience” Jennifer Porter.

Problem z cenzurą w aplikacji jest taki, że odbywa się ona automatycznie. Użytkownik może tylko wybrać jeden z trzech trybów, od najlżejszej do najsilniejszej. Jak łatwo się domyślić, efekty są różne – czasem nie da się zrozumieć sensu zdania, czasem sens jest przekręcany. Aplikacja nie rozpoznaje kontekstu, np. nie odróżnia kobiety od kurczaka, w związku z czym „chicken breast” zamieniają się na „chicken chest”. „Jesus Christ” nie musi przecież zostać użyte jako przekleństwo, ale w kontekście czysto religijnym. Szczytem dowcipu jest nieszczęsne bottom, gdyż jak zauważyła Jennifer Porter, często przemienia zwykły seks na seks analny – tym samym książka robi się jeszcze bardziej „niegrzeczna” niż była wcześniej.

The most egregious example of this is the fact that all words for female genitalia (vagina and pussy) are replaced with bottom. Take the following:

“Where shall I [freak] you, Victoria? Where do you want my [groin]?”

“I want it in . . . my [bottom].”

from Jackie Ashenden’s Living in Secret

Apparently, all sex (which of course is a bad word itself) is actually anal sex (or bottom love) as vaginas are entirely erased by the Clean Reader app. I am willing to be that this wasn’t intentional but it makes a very profound and dismissive statement about female sexuality.

And this, to me, is the biggest problem with the app. It is indeed making judgements about profanity and about sexuality with its choices about which words it defines as profane. And yes, I did read a sentence in one of the aforementioned books where the heroine was talking about chicken breasts which is apparently bad. Also, bastard has a very specific and important meaning in historical romance – and suggesting jerk in its place is not helpful or in keeping with the actual meaning of the word.

Szczerze mówiąc przypomina to trochę niedorzeczną sytuację z „50 twarzy Greya”, gdzie bohaterka na wszystko poniżej pasa mówiła „to tam, na dole”, nieważne, z przodu czy z tyłu. Ale dla mnie osobiście najbardziej kuriozalna jest podmiana „penis” na „groin”. Może to kwestia językowa, ale istnieje dużo gorszych określeń na męskie narządy płciowe i w porównaniu z nimi nie potrafię odgadnąć, czemu winny jest zwykły „penis”. Zwłaszcza gdy „nipple” czy „semen” nie są cenzurowane.

Jak łatwo się domyślić, nie wszyscy autorzy są zachwyceni z działania Clean Readera. W zasadzie to wybuchła gównoburza. Do tego stopnia, że niektóre serwisy w ogóle zrezygnowały ze współpracy z aplikacją i zażądały wycofania swoich tytułów z jej katalogu, np. Smashwords. Protest wzbudziła nie tylko cenzura, ale też… naruszenie praw autorskich, bo zamiana słów odbywa się bez zgody autorów powieści. Mark Coker ze Smashwords uważa, że Clean Reader nie tylko dokonuje nieautoryzowanych zmian w treści, ale też przyczynia się do „wzrostu ignorancji i nietolerancji na świecie”:

The app’s default setting automatically identifies and blocks words it considers profane, and if the reader asks for a substitute word one is provided.  But the substitute word is not the author’s word.  […] Under the terms of our agreement with all retailers, retailers don’t have permission to alter the words of our books.  In my judgement, by shielding readers from words, it represents a change to the book that neither Smashwords nor our authors have authorized. […] Although I’m generally supportive of innovations that make books more accessible to new audiences, and I can see some potentially useful application in terms of shielding children from inappropriate content, I think Clean Reader is a step in the wrong direction.  Books are works of art, and the art is manifested by the author’s word choice.  You can’t block, change or censor words without changing the book.  I also think such an app is counter to the best interests of book culture.  Books should be judged, celebrated and debated in their naked glory as their creators intended.  The sanitization of books IMHO leads to greater ignorance and intolerance in the world. Books don’t need sanitization when proper categorization and honest book descriptions will do the trick.

Twórcy Clean Readera pewnie się tego nie spodziewali, ale dyskusja wokół ich aplikacji szybko przeszła z tematu cenzury na debatę dotyczącą twórczej wolności – prawa autorów do wyrażania treści w taki sposób, w jaki sobie to zaplanowali. Pisarz pragnie przekazać pewne treści w określony sposób, zgodny z jego wizją, jego stylem, jego przekonaniami. A robi to za pomocą słów, które sam dobiera, według ustalonego klucza. Clean Reader oferuje czytelnikom konkretną książkę, podając jej autora, ale w rzeczywistości nie oferuje im oryginalnej treści kryjącej się za tym tytułem/nazwiskiem. I doskonale rozumiem, czemu wielu pisarzy szlag trafił.

Na przykład Chucka Wendiga, który bardzo wzburzonym tonem podkreślił, że nie wyraził zgody na żadne zmiany – w normalnym procesie wydawniczym redaktor przedstawiłby mu listę proponowanych poprawek, a on zadecydowałby, które z nich uwzględnić. Jeśli czytelnikowi się jego książki nie podobają, to ma przecież wybór – może ich nie czytać.

When I write a book, I write it a certain way. I paint with words. Those words are chosen. They do not happen randomly. The words and sentences and paragraphs are the threads of the story, and when you pluck one thread from the sweater, the whole thing threatens to unravel — or, at least, becomes damaged. You may say, Well, Mister Wendig, surely your books do not require the profanity, to which I say, fuck you for thinking that they don’t. If I chose it, and the editor and I agree to keep it, then damn right it’s required. […]

My consent matters when it comes to the book. If changes are necessary to the book — then I consent to making them. An editor sends me edits, I can say whether those edits fly or not. Just as the publisher can consent to the book they publish. That’s the deal. That’s how this works. And here you may say: But what of the consent of the reader? To which I respond: Your consent as a reader is being able to pick up the book or not.

Inni, na przykład Cory Doctorow, podeszli do sprawy trochę spokojniej. Doctorow w pewnym sensie słusznie zauważył, że zabranianie cenzury również jest… formą cenzury. I choć uważa, że Clean Reader jest głupim rozwiązaniem, to popiera prawo ludzi do wymyślania głupich rzeczy.

It’s a truism of free expression that if you only defend speech you agree with, you don’t believe in free expression. That doesn’t mean you have to defend the content of the expression: it means you have to support the right of people to say stupid, awful things. You can and should criticize the stupid, awful things. It’s the distinction between the right to express a stupid idea, and the stupidity of the idea itself.

I think Clean Reader is stupid. I think parents who want to ensure that their kids don’t see profanity have fucked up priorities.

I think racist readers should be allowed to make an index of „scenes that racists find disturbing,” so that other racists can avoid them. I think those racists are fools and worse for doing it, and I will condemn them if they do. I just won’t say they’re not allowed to do it. A rule that says this kind of list is prohibited would also prohibit a the same list, compiled by anti-racist activists, under the heading, „Scenes with which to annoy racists.” […]

You have the right to rearrange the words on your screen in private. This goes without saying. You have the right to insert serial commas in my sentences. To change „Ios” to „iOS” (or vice versa). To line out the profanity and replace it with stupid euphemisms. I might call you a fool for doing it, but I would never say you should be prohibited from doing it.

Powiem szczerze, że nie czuję do końca komfortowo z takimi stwierdzeniami – rozumiem pozytywne przesłanie tekstu Doctorowa o prawie każdego człowieka do posiadania swoich poglądów i obracania się kulturowo wokół tych poglądów, ale dopiero co skończyłam trylogię „50 Shades” i przysięgam, że zawsze uważałam się za osobę bardzo tolerancyjną, ale gdybym mogła, spaliłabym na wielkim stosie wszystkie egzemplarze tego koszmaru, a autorkę zamknęła w więzieniu (tak, zostałam złamana, to smutne). I trudno jest mi w takiej sytuacji popierać czyjeś prawo do wybierania i promowania szkodliwych dla innych ludzi poglądów. Ciężko jest po prostu znaleźć równowagę pomiędzy wolnością artystyczną, wolnością dostępu do treści a minimum cenzury, której potrzebujemy, by budować przyjazne, bezpieczne społeczeństwa. Ale myślę, że to już trochę inna kategoria rozważań i niekoniecznie dotyczy to Clean Readera, który aż tak daleko się nie posuwa. Doctorow wyolbrzymia trochę problem – w przypadku aplikacji mowa w końcu nie o zabranianiu całych idei, a jedynie usuwaniu „brzydkich słów”. To są moim zdaniem różne sprawy.

Jak na całe zamieszanie zareagowali twórcy Clean Readera? W mailu do Joanne Harris, jednej z niezadowolonych autorek, starali się wyjaśnić sytuację – ich zdaniem Clean Reader nie sprzedaje przerobionych wersji książek (czyli zdaniem Harris nowych wydań jej powieści, na które nie wyraziła zgody), bo cenzurę można w każdej chwili wyłączyć. Zaznaczyli też, że niektórzy czytelnicy wolą stracić trochę kontekstu, byleby tylko nie musieć czytać niestosownych zwrotów. Twórcy aplikacji nie chcieli jednak w żaden sposób odmawiać autorom prawa do kreowania książek wedle ich pomysłu:

I want to reassure you we are not selling edited copies of your books.  The books we offer are word-for-word the exact same as how you wrote them.  And if it wasn’t clear, our unique “Clean Reader” function can be turned OFF with the click of a button if the reader decides they don’t want/need any of the words hidden.

Our initial release of this app has stirred up WAY more emotion than we ever anticipated.  We are certainly not interested in engaging in a battle with authors. We respect your talents and rights to write whatever you feel compelled to write. You should use whichever words you feel are best suited for the character, situation, naration, etc. Our hope is to simply provide a tool for some people to use who love great books but are equally opposed to reading profanity. Many of the people who we’ve heard from that are using Clean Reader say they’re willing to miss out on a little bit of context in order to avoid reading some profanity. Ideally our app will open the door to more readers/customers to consume a more diverse selection of books.

Niestety Harris pozostała nieprzekonana, jeszcze raz podkreślając, że w jej ocenie Clear Reader nie szanuje autorów, wypierając się negatywnego wpływu cenzury na ich dzieła, który nazwała „niezgrabnym tłumaczeniem”. Dodatkowo podkreśliła religijne konotacje całej sprawy – w jej przekonaniu aplikacja narzuca chrześcijański światopogląd, obraża wyznawców innych religii, a seks ukazuje jako coś złego, wymazując „wstydliwe” części ciała, o których najwyraźniej nie wypada mówić:

Writers of fiction choose their words (including what you refer to as profanities) very carefully. We generally don’t write “for context”, but to create an effect. By allowing words to be replaced or blanked out, this effect is reduced to a clumsy translation, or negated completely. To enable a writer’s work to be modified without permission, then for you claim that nothing much has been altered, is to completely misunderstand the nature of fiction writing. Worse still, you are enabling us to be judged and misrepresented on the basis of words that your app has put into our mouths.

[…] It’s clear from the list of words you consider “profane” that this app is designed to impose a Christian agenda on books. This is insulting to non-Christians. The pejorative use of the word “witch” as a substitute for “bitch” is offensive to pagans, and illustrates your religious bias.

[…] If, as you suggest, this app is partly designed for young readers, then I believe the toxic message it carries (that body parts are shameful and must not be mentioned by name; that sex is dirty and shameful) is likely to be extremely harmful to impressionable young people, and may result in serious psychological damage, with all the social consequences that may entail.

Clean Reader w chwili obecnej czeka na aktualizację – jego twórcy twierdzą, że pracują nad poprawkami. I choć rzeczywisty wpływ aplikacji może nie być duży (podobno liczba pobrań mieści się między 500 a 1000 razy), a dziurawy system wyłapywania słów sprawia, że jest mało praktyczna, warto bliżej przyjrzeć się dyskusji, jaką wywołała. Co wolno autorowi? Co wolno czytelnikowi? I gdzie przebiegają granice dopuszczalnej cenzury? Newsy na ten temat możecie śledzić na przykład tutaj. Zapraszam też do dyskusji w komentarzach.

Obraz Steve Buissinne z Pixabay

Brak komentarzy

  • Iwona Magdalena

    Nie rozumiem tej aplikacji. Ze studiów wyniosłam przekonanie pewnych profesorów (i innych mądrych głów), że skoro istnieje słowo „na k” to znaczy, ze mamy prawo go używać i nie ma się co tutaj obruszać.
    I chyba jestem skłonna zgodzić się z Harris (albo prawie-zgodzić). Mam wrażenie, że aplikacja tworzy sztuczne TABU, i jednocześnie wcale nie chroni młodego pokolenia, ale na siłę wymazuje sens i logiczność utworów. Bo przecież ocenzurowane słowa trafiają do młodych ludzi za pośrednictwem różnych środków, nie koniecznie książek (a nawet powiedziałabym, że jest to ostatnia miejsce, w którym doszukiwałabym się jakiejkolwiek profanacji umysłu młodego człowieka). Dlatego Clean Reader robi więcej szkody niż pożytku.

    Cenzura i prawa autorskie? Jako autor też bym nie chciała, żeby mi jakiś kiepski program poprawiał słowa w tekście, nad którym pewnie spędziłam sporo czasu, żeby każde słowo było na swoim miejscu. Chociaż oburzenie wydaje się momentami na wyrost. Literatura to nie święta krowa, i po upublicznieniu nie należy już tylko do autora (ponoć). Wiadomo, zmiana słów zmienia odbiór tekstu. A cenzurą powinien być sam czytelnik (czytasz albo nie).

    Dla mnie to też trochę nieporozumienie, bo jednak czytelników uważam za ludzi inteligentnych, więc chyba potrafią sobie poradzić z przekleństwami itd?

    • Ag

      Co do tego tabu, to trochę nie chciałam już w to wchodzić, a trochę żałuję, że tego nie zrobiłam. Bo jednak słowa takie jak „wagina” czy „penis” są właściwie medyczne, to normalne nazwy części ciała, a nie jakieś „cipki” i tym podobne, które już mogłyby komuś przeszkadzać. To już jest nie tyle kwestia ochrony przez przekleństwami, ale jakiś bardzo niezdrowy wstyd.

      Generalnie takie wybielanie na siłę – nie chciałam też wchodzić w te kwestie religijne za bardzo, to już może być nadinterpretacja, ale tak się to w sumie trochę kojarzy: przeczytałabym erotyk, ale nie chcę zgrzeszyć czytaniem brzydkich słów… ogólnie taka trochę mentalność: chciałabym, ale się wstydzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *