Piszę

Wydawcy vs self-publisherzy – jak odróżnić książkę dobrą od złej?

kdp
Klatka z filmiku promującego Kindle Direct Publishing

Michael Kozlowski z Good E-reader nadepnął ostatnio self-publisherom na odcisk. Najpierw stwierdził, że autorzy niezależni nie mają prawa do tytułu „author”, „real author” czy też „professional author” – należy im się co najwyżej „writer”. Następnie przedstawił pomysł zesłania self-publisherów do „wirtualnego getta”, by czytelnicy szukający wartościowych pozycji na Amazonie i w innych księgarniach nie musieli przebijać się przez tony śmieci.

Kozlowski rozsierdził swoimi stwierdzeniami wiele osób, ale w tym, co mówi, jest trochę racji. W polskich księgarniach ten problem może nie być aż tak widoczny ze względu na znacznie mniejszą skalę zjawiska, ale w Amazonie można znaleźć zatrważające ilości samodzielnie opublikowanych… śmieci właśnie. Kozlowski pisze, że wiele z tych tytułów to w żaden sposób nie zedytowane, słabo napisane teksty w Wordzie, że zdarzył się problem z umieszczaniem e-booków erotycznych w dziale książek dla dzieci, że self-publisherzy stosują najpopularniejsze tagi zamiast tych rzeczywiście pasujących do ich twórczości. Niedawno Amazon usunął serię przetłumaczonych przez Google translate klasyków literatury, opublikowanych w ramach self-publishingu, a pewien nieznany z prawdziwego nazwiska autor publikował porno pod nazwiskiem popularnego autora sensacji. Nie można więc powiedzieć, że problemu nie ma, a im łatwiej jest opublikować swój utwór, tym więcej pojawiać się będzie rzeczy bezwartościowych.

Rozwiązaniem problemu byłoby stworzenie oddzielnej sekcji czy strony tylko dla self-publisherów:

My suggestion is for all major online bookstores that take submitted indie content to create their own sections for self-published writers. These titles should not be listed side by side with the traditional press. Indie titles should have their own dedicated sections until such time as they reach a certain threshold in sales. […]
Once you can separate indie authors from traditional published ones, it will solve a ton of issues facing the publishing industry. You will solve the problem of eBook discovery and readers will once again find a solid read faster. Searching algorithms do not have to be totally redone, you just need to have one for indie titles and one for real books. You will not have adult XXX content listed in the kids section or have people stuffing their books with negative keywords. […]
If bookstores do not segregate self-published writers their entire ecosystems will be ruined. There will be so many titles listed on their bookstores that you will not be able to casually browse your favorite genre, hoping to find a good read. Take Smashwords for example, what normal human being browses that bookstore to buy and read books? It is a cesspool of poorly edited, poorly written and has no quality or control.

Kozlowski uważa, że nadmiar tytułów od autorów niezależnych nie tylko utrudni czytelnikom znalezienie dobrej lektury, ale też całkowicie zniszczy algorytmy księgarni, uniemożliwiając im odnalezienie tego, czego czytelnik szuka. Bo w oczach Kozłowskiego tylko książki od wydawców zapewniają wysoką jakość (no dobrze, w jednym miejscu się broni, że nie zawsze tak jest, ale i tak nie bierze tego pod uwagę w swoich rozważaniach).

Problem polega na tym, że Kozlowski ma bardzo naiwne spojrzenie na to, czym „dobra” książka różni się od „złej”. Prosty podział na wydawcy-dobrze i self-publisherzy-źle nijak nie pokrywa się z rzeczywistością. Jeszcze gorzej robi się, gdy Kozlowski przedstawia kryteria, według których rozróżnia się książki dobre od złych. Mianowicie – można to zrobić na podstawie sprzedaży:

You are only considered a real author if you can make your living solely from the book sales. If you can’t, you are merely a writer, which is still fine. The reason I wrote that post is the industry needs to define the good writers from the bad. The primary way we can do this is by sales figures; if authors make their living from publishing, they are often considered good writers. Once we can define a good writer from a bad, we can start to segregate them.

Przede wszystkim, „dobra” i „zła” to kategorie mocno subiektywne. Co gorsze, często książki, które sprzedają się najlepiej, wcale nie reprezentują wysokiego poziomu literackiego. Według logiki Kozlowskiego „50 twarzy Greya” jest dobrą książką, ponieważ ma wysoką sprzedaż i autorka przy takich kwotach może utrzymać się tylko z pisania (jak na złość E.L. James zaczynała jako self-publisherka. Co pan na to?). Nie zmienia to faktu, że literacko to g***o jakich mało. Na rodzimym rynku mamy choćby Katarzynę Michalak, której książek nie podarowałabym nawet wrogowi. Poza tym prawdziwi profesjonalni autorzy/pisarze niekoniecznie żyją właśnie z książek, ale wykonuję też masę innych prac związanych z pisaniem czy kreatywnością. Nie zapominajmy też o autorach, którzy piszą całkiem nieźle, nawet porządnie się sprzedają, ale poza tym wykonują jakiś inny, nie-artystyczny zawód, bo takie są realia i zarobki.

Poza tym wystarczy zajrzeć do komentarzy pod artykułem, by znaleźć nazwiska self-publisherów, którym udało się wybić: Colleen Hoover, Amanda Hocking, Abbi Glines, Jamie McGuire. Pytanie brzmi, czy w takim razie ich książki są złe czy dobre? Kozlowski oferuje tu kolejne rozwiązanie – jeśli dany autor przekroczy pewną ustaloną liczbę sprzedanych kopii/sumę zarobków, zostanie wyciągnięty z getta i dołączony do głównych zasobów księgarni (przykładowo dalej mowa o Amazonie):

Indie titles should have their own dedicated sections until such time as they reach a certain threshold in sales. Once they can attain an arbitrary sales milestone, they are drafted to the big leagues and listed in the main bookstore. This idea has merit as every single sports organization in the world as the minor leagues and the big leagues. The minor leagues hone talent and develop them into good athletes who eventually get the call up.

Na pierwszy rzut oka wygląda to logicznie. Zresztą u nas taką metodę stosowało RW2010 (nie wiem, jak jest teraz), które wyłapywało co ciekawsze i lepiej sprzedające się tytuły z ich wewnętrznej, self-publishingowej księgarni, zapewniało redakcję, nową okładkę, po czym wypuszczało pod własnym szyldem do innych e-bookowych księgarni. Tyle że Polska to mały ryneczek, na którym self-publisherom wciąż się nie ufa. W Stanach jest łatwiej, a książka napisana po angielsku może trafić do znacznie szerszego grona odbiorców, ale też nie jest różowo. Jak słusznie ktoś zauważył w komentarzach, czytelnicy nie są zainteresowani wchodzeniem w oddzielne sekcje czy strony – wygodniej jest im szukać nowych tytułów w ulubionej księgarni. Zresztą self-publishingowe e-książki regularnie trafiają na listy bestsellerów, więc czytelnicy jakoś sobie jednak radzą z wyborem najciekawszych tytułów. Ktoś inny zauważył też, że wielu autorów wybiło się właśnie dlatego, że znaleźli się w towarzystwie tych teoretycznie „lepszych”. Przekroczenie wymyślonego przez Kozlowskiego progu mogłoby nie być dla nich tak łatwe, gdyby nie mogli sprzedawać książek bezpośrednio przez Amazon. Ktoś inny złośliwie zwrócił uwagę, że gdyby przyłożyć miarkę sprzedaży do wszystkich książek, nie tylko self-publishingowych e-booków, to nagle okazałoby się, że niektórzy autorzy nawet z dużych wydawnictw czy publikacje mniejszych podmiotów nie zasłużyły sobie na miejsce w księgarni Amazonu. Pojawiły się też zarzuty, że Kozlowski chce ograniczać wybór czytelników do tego, co wciska im „BigFive” (pięć największych amerykańskich wydawnictw), a tym samym chce podtrzymać istniejący kształt rynku książki, który innym zaczyna uwierać – self-publishing oferuje tytuły, które mogą nie być mainsteamowe, ale wciąż mogą być „dobre”. Poza tym nowym autorom często ciężko się przebić, gdyż wydawcy nie chcą dawać szansy nieznanym osobom – self-publishing może się w takich przypadkach okazać trampoliną do świata „tradycyjnej” książki. W komentarzach rozwinęła się ciekawa dyskusja, choć niektórzy są troszkę agresywni.

Tak, każdy może opublikować e-booka albo wydrukować książkę. I ciężko w zalewie tytułów znaleźć autora wartego uwagi, który zainwestował w korektę, okładkę oraz poprawne przygotowanie pliku od kogoś, kto nastukał co mu klawiatura do Worda przyniosła, uploadował .doca i wcisnął przycisk „wyślij”. Ale sięgając po książkę z wydawnictwa, nawet dużego czy szanowanego, również nie mam pewności, że to „dobra” literatura – cokolwiek to znaczy i jakąkolwiek miarą to mierzyć. Problem znalezienia wartościowej dla konkretnego czytelnika książki wcale nie jest nowy. Umniejszanie wysiłków autorów, którzy z różnych powodów postanowili wydać się sami, nie pomoże w jego rozwiązaniu. Warto jednak ogólnie przyjrzeć się temu, co wytknął Kozlowski. Być może dobrze byłoby wprowadzić pewne standardy przygotowywania tekstu, by przynajmniej pod względem technicznym pliki były porządnej jakości (nie wiedzieć czemu w artykule oberwało się Smashwords, które ma swój podręcznik przygotowywania e-booka oraz system sprawdzający pliki, więc pod tym względem powinno być dobrze). Natomiast na treść jeszcze nigdy nikomu nie udało się nic poradzić…

Brak komentarzy

  • Marša

    W pewnym sensie są dwa aspekty: książka dobra i zła oraz książka zyskowna lub nie, gdzie pierwsze to podział bardziej artystyczny i względny a drugie to twarde liczby. I faktycznie nierzadko ostatnimi czasy te pierwsze i drugie nie pokrywają się.
    Zaś sytuacją idealną opanowania powodzi e-booków po prostu z byle jak skonwertowanych doców byłoby, gdyby sami ich twórcy może bardziej zwracali uwagę na to, co wrzucają, ale to chyba tak jak z opowiadaniami na blogach i forach – niespełnialne marzenie. Dostępność i łatwość obsługi przyciąga i człowiek mówi sobie „a co mi tam” 🙂 A może jeno mi się tak wydaje. Po prawdzie od jakiegoś czasu wiedziałam o rw2010, ale szczerze mówiąc nigdy jakoś nie zainteresowałam się tym i jemu podobnym, więc tak nieco gdybię i zgaduję. Zaczynam odkrywać nowe terytoria. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *