agnieszkazak.com
Kącik filmowy - Oskary – Agnieszka Żak
Wygrał „Zniewolony”, co chyba dla nikogo nie jest zaskoczeniem. Dla mnie też nie było, bo po pierwszych pięciu minutach tego filmu wiedziałam dwie rzeczy – że ten film wygra i że nie będę się z tym wyborem zgadzać. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się obejrzeć tylu nominowanych filmów – nie tylko w ogóle, ale też tuż przed samą galą. W sumie widziałam połowę z nich. Oto moje opinie: „12 Years a Slave” („Zniewolony”) – ten film wygrał z powodu historii, którą zresztą będę na koniec chwalić. Ale dla mnie ten film zabiły technikalia. Jest zbyt hollywoodzki, aczkolwiek nie w znaczeniu pościgów, wybuchów i dziesięciominutowych dialogów umierających bohaterów, a w znaczeniu bolesnej oczywistości i nachalności. Muzyka – o ile chwilowo nie jest rzępoleniem na pile – jest właśnie mocno oczywista i nijaka. Tak samo poszczególne sceny. Patrząc na film myślałam sobie: o, tu ma być smutno, tu ma być przejmująco (po co te zbliżenia na twarze bohaterów? Niczego nie wniosły). Nie pomagały nienaturalne dialogi. Znaczenie bezczelnie wychodziło na wierzch. Chyba dopiero w drugiej godzinie filmu trochę się rozluźniłam, choć końcówka znów jest typowa w formie i treści. Aktorsko film jest dobry, ale też mam wrażenie, że za wiele do zagrania nie było. Natłok postaci drugoplanowych sprawił, że żadna z nich nie jest ciekawa. Najwięcej miejsca poświęcono plantatorowi Eppsowi (Michael Fassbender), ale jest on zwyczajnie jednowymiarowy i przewidywalny. To taki czarny charakter, który jest zły, bo jest zły, w związku z czym żaden jego czyn nie był w stanie zrobić na mnie wrażenia. I choć nikt na to nie zwrócił uwagi, to powiem, że Benedict Cumberbatch ze swoją śmieszną aparycją idealnie nadawał się do małej rólki plantatora-miękkodupca, który ma tych niewolników, ale w sumie to jest mu z tego powodu bardzo przykro. Był tak samo płaski jak reszta bohaterów. Natomiast czego wcześniej nie wiedziałam, a czego się dowiedziałam z tego filmu, to że porywano wolnych ludzi, obywateli stanów, i robiono z nich niewolników. Gdy się myśli o niewolnictwie, przed oczami ma się raczej statek wypełniony ludźmi przywiezionymi z Afryki. Chwalę więc za wybór historii, bo to było coś innego i pouczającego. Ale właśnie… książka, na której oparty jest film, ma podobno zostać lekturą w stanach. Nie wiem, czy „Zniewolony” nie jest po prostu zbyt szkolny. „Dallas Buyers Club” („Witaj w klubie”) – mój całkowity faworyt. Matthew McConaughey jest w tym filmie jeszcze chudszy i bardziej wyniszczony niż w „True Detective” (genialnym serialu – polecam, to tylko 8 odcinków). I słusznie, bo gra człowieka zniszczonego AIDS. Podoba mi się stopniowy rozwój fabuły i samej postaci. Film zaczyna się jako prosta historia elektryka, który nie chce się pogodzić z chorobą i bliską śmiercią, więc na dobry początek pije i ćpa jeszcze więcej. Ale potem zaczyna walczyć o własne przetrwanie i wykazuje w tym zaskakującą dyscyplinę. Gdy tylko doprowadza się to w miarę dobrego stanu, budzi się w nim dusza szemranego biznesmena i zaczyna zarabiać pieniądze na innych chorych. Potem zakłada klub, który sprowadza dla zarażonych niezarejestrowane w USA, ale bezpieczniejsze, zagraniczne leki. Niespodziewanie zaczyna walczyć nie tylko o życie swoje, ale też innych ludzi, którymi kiedyś pogardzał i w końcu staje do sądowej walki z wielkimi koncernami farmaceutycznymi. To zaskakująca przemiana, dzięki której obraz co chwila daje widzowi coś nowego, a jednocześnie rola Rona w historii walki z epidemią AIDS nie jest od początku oczywista. Film ma świetne, równe, stopniowo narastające tempo, które na koniec zostaje rozładowane. Bardzo podoba mi się sposób poprowadzenia wątku współpracy i przyjaźni między głównym bohaterem a transseksualistą Rayone. Ron to homofob w zasadzie z przyzwyczajenia, dlatego, że to były takie czasy (1985 rok), wszyscy jego znajomi zachowywali się tak samo, a AIDS było postrzegane jako problem właśnie środowisk gejowskich, a nie „porządnych ludzi”. Nie jest jednak homofobem z przekonania i łatwo odrzuca uprzedzenia gdy zdaje sobie sprawę, że może na tym zarobić. Nawet jeśli ma znosić dziwactwa swojego biznesowego partnera. Wątek przedstawiony jest w nienachalny, nienarzucający się sposób, rozgrywa się gdzieś przy okazji głównej akcji. Z pomniejszych rzeczy podoba mi się wykorzystanie „dzwonienia w uszach” i ciszy jako elementów towarzyszących pogorszeniu się stanu głównego bohatera. Świetne są też kolorowe realia lat ’80. „Captain Phillips” („Kapitan Phillips”) – to film akcji bez filmowej akcji. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, właśnie tak jest i dlatego jest to dobry film. ( To oczywiście dramat/thriller, ale w ten sposób najlepiej umiem wytłumaczyć o co mi chodzi.) Film ma dobrą muzykę, dobre zdjęcia (szerokie ujęcia na ocean i statki… zupełnie niedorzeczne ujęcie na malutką, pomarańczową, wyglądającą jak but łódź ratunkową otoczoną przez lotniskowiec i dwa inne wojskowe statki), jest dobrze zagrany i ma dobrą narrację, suchą, trochę dokumentalną. Narracja nikogo nie faworyzuje ani nie narzuca nam interpretacji moralnej, kto tu jest dobry a kto zły. Ostatecznie zarówno kapitan Phillips, jak i piracki kapitan Muse tylko wykonują swoje zadania, zlecone przed stojących nad nimi szefami. To film oskarowy, więc oczywiście nie ma tu przesadnej brawury, zgrywania bohatera i wymyślnych akcji. Zamiast tego mamy trzymający w napięciu, realistyczny obraz najpierw próby ochronienia statku przy pomocy ograniczonych zasobów, a potem ratowania zakładnika. Obraz „zwykłych rybaków”, napadających na statki z braku wyboru. I może tylko Phillips gada trochę za dużo – naprawdę, powinien się czasem zamknąć. Ale nie wiem, co w nim jest „ponad”. Tak jak powiedziałam, film jest świetny pod względem technicznym, aktorskim, dramatycznym. Pojedynek pomiędzy dwoma kapitanami jest świetnie poprowadzony. Akcja marynarki wojennej jest ostrożna, wyważona i długotrwała. Muse to kombinator, który wplątuje się w rozgrywkę większą niż on. Ale nie wiem, co w tym filmie jest specjalnego, co jest w nim więcej, bym rzeczywiście chciała go wyróżnić nagrodą. To po prostu solidnie zrobiony, warty obejrzenia film. I ma porządny plakat. W momencie, gdy mamy jakieś góra 5 schematycznych typów plakatów, które przewijają się na okrągło, miło zobaczyć coś innego. „American Hustle” – mam problem z tym filmem, bo bardzo chciałabym go lubić, ale nie mogę. Mam wrażenie, że byłby znacznie lepszy, gdyby zrobiono go na luzie – gdyby był zwykłą komedią sensacyjną w klimatach „zabili go i uciekł”. Mamy tu w zasadzie wszystko, co potrzebne – skomplikowane relacje miłosne między bohaterami, con artists, FBI, polityków, łapówki, tajną akcję. Ale film ma zwyczajnie złe tempo – punkty kulminacyjne nie są wystarczająco podkreślone, akcja jest nierówna i czasami się rozmywa (ta scena, w której Tellegio poznaje, że szejk jest podstawiony? Nic z niej nie wynika! O co chodzi?!). Do tego FBI zostało przedstawione w sposób co najmniej karykaturalny. Ten film trzeba było po prostu zrobić inaczej. Lubię ten film, ale naprawdę nie wiem, za co. O wiem, za muzykę – Bowie, Electric Light Orchestra, „Horse with no name” i reszta. I za stroje. Ach, te dekolty do pępka i niechęć do staników… Ale to wszystko chyba trochę za mało. „Gravity” („Grawitacja”) – film zgarnął statuetki w kategoriach technicznych. I dobrze. Natomiast jego nominacja do najlepszego obrazu to dla mnie jakieś curiozum. Obejrzenie tego filmu w kinie i w 3D było dla mnie olbrzymią przyjemnością, ale naprawdę nie rozumiem, za co można by ten film wyróżnić. Dwie rzeczy urzekły mnie w tym filmie całkowicie. Po pierwsze – twórcom udało się oddać tytułowego bohatera, czyli grawitację, a raczej jej brak. Sandra Bullock rzuca się we frustracji po kosmosie, z rozpaczą wyciągając przed siebie ręce, próbując złapać się czegokolwiek. Wrażenie bezradności i konieczności zdania się na szczęśliwy traf, uczucie paniki, są doskonale oddane, także przez pracę kamery, np. ujęcia z „oczu” głównej bohaterki, dzięki czemu widz widzi to co ona i może sobie lepiej wyobrazić jak trudno chociażby rozeznać się w kierunkach, kiedy człowiek kręci się nieskończenie w kółko i widzi tylko gwiazdy. Jednoczesne wrażenie ogromu kosmosu i klaustrofobii. Świetne. Po drugie – cisza. Bo przecież w kosmosie nie ma dźwięków. Co nie znaczy, że film jest zupełnie cichy, wręcz przeciwnie – bohaterowie rozmawiają, rzeczy się o siebie obijają, gra nawet muzyka! A mimo to wrażenie ciszy jest porażające. Nigdy jeszcze jedzenie nachosów w kinie nie było tak stresujące, zwłaszcza że publiczność dopisała i na sali też panowała cisza. I oczywiście piękne ujęcia kosmosu i ziemi. To jest film do oglądania wyłącznie na wielkim ekranie – wtedy można się cieszyć całym jego pięknem. Co psuje obraz? Oczywiście głupotki, bo choć ogólnie film chwali się wysoki realizm, to dalej niektóre rzeczy nie są zgodne z prawami fizyki czy logiki, ale je wprowadzono, żeby podnieść napięcie. Niektórzy narzekali też na za dużo melodramatyzmu (zupełnie bezsensowna i niepotrzebna – także z punktu widzenia praw fizyki – scena z Clooneyem), ale moim zdaniem było go właśnie mało w porównaniu ze złymi hollywoodzkimi standardami. Nie widziałam natomiast „Her”, „Nebraski”, „Wilka z Wall Street” i „Tajemnicy Filomeny”. Chetnie przymierzę się jeszcze do „Her”, bo ciekawi mnie historia człowieka, który zakochał się w Siri mówiącej głosem Scarlett Johansson. I do „Wilka”, bo był na tyle głośny i zebrał na tyle sprzecznych opinii, że mam ochotę sama się przekonać, o co chodzi. Co poza tym… Oskara dostało też „Frozen„. Osobiście mimo wszystko wolę „Tangled”, ale „Frozen” oglądałam z olbrzymią przyjemnością. Nie widziałam też konkurencji poza „Desciple me 2”, które – poza jak zawsze prześmiesznymi minionkami – było według mnie słabe, głównie z powodu mało interesującej fabuły. „Frozen” dostało też Oskara za piosenkę, co trochę mnie zdziwiło, bo myślałam, że wybrany zostanie bardzie poważny utwór U2. Ale „Let it go” już chyba drugi tydzień rozbrzmiewa w moim domu (w wersji angielskiej, polskiej i japońskiej), więc nie mam na co narzekać. Mimo to bardziej zafiksowana jestem na punkcie „Happy„. Oskary jak to Oskary – dobry film można obejrzeć niezależnie od nagród. Gdybym miała coś polecić, byłyby to „Dallas Buyers Club” oraz „Captain Phillips”.
Agnieszka Żak