Nie zdążę
Czytam

Sprawozdanie czytelnicze: „Nie zdążę” Olga Gitkiewicz

Byłam mocno zaskoczona, gdy przy okazji niedawnych wyborów PIS wspomniał o wykluczeniu komunikacyjnym. Nie, żebym wierzyła, że naprawdę cokolwiek z tym zrobią, ale sam fakt, iż ktoś o temat poruszył był niecodzienny.

Bo mam wrażenie, że o wykluczeniu komunikacyjnym mówi się mało i nikogo zbytnio to nie obchodzi, w myśl logiki, że przecież każdy ma samochód, a jak ktoś nie ma to jego problem. Dlatego z dużą ciekawością sięgnęłam po „Nie zdążę” – sama mieszkam w Warszawie, prawa jazdy nie mam, ale wszędzie gdzie potrzebuję dotrę sobie autobusem/tramwajem/metrem/Uberem, a do rodzinnego Płocka też daleko nie jest (no i Małż ma prawo jazdy, więc może robić za szofera). W związku z tym choć jakieś wyobrażenie o problemie w mniejszych miejscowościach już miałam, nie mogłam powiedzieć, że w pełni go rozumiałam. Czy ta książka pomogła mi zrozumieć, jak się przemieszcza reszta Polski?

W większości tak. Przede wszystkim interesujące są to rozdziały, gdzie autorka oddaje głos mieszkańcom terenów komunikacyjnie wykluczonych, którzy opowiadają, jak to muszą przejść rankiem kilka kilometrów na przystanek, na który autobus być może wcale nie przyjedzie. Jak muszą kombinować z przesiadkami, łapać stopa, prosić sąsiadów o podwózkę, wydzwaniać do przewoźnika, gdzie też zaginął bus, wykłócać o zmieniające się bez przerwy rozkłady jazdy… albo żeby chociaż ten rozkład wisiał na przystanku.

Aż ciężko sobie wyobrazić, jak można tak żyć – w wiecznym chaosie, gdy najpierw spędza się mnóstwo czasu na zaplanowanie podróży, a potem i tak nie dociera się na czas do szkoły/pracy/lekarza, bo autobus nie przyjechał, bus się rozkraczył w połowie drogi, a pociąg się spóźnił, my zaś utknęliśmy na sypiącym się dworcu bez czynnej toalety albo po prostu w szczerym polu. I czasem jedyne co pozostaje, to iść pieszo. I nie są to anegdoty, pojedyncze przypadki, lecz codzienność milionów Polaków. Nic dziwnego, że dla dzieciaków z wielu małych miejscowości szczytem marzeń jest prawo jazdy i samochód – bo wtedy w końcu można gdzieś pojechać.

Ta książka to zbiór szokujących absurdów – nieprzemyślanej polityki drogowej, zbyt skomplikowanych przepisów, bezsensownie ułożonych rozkładów jazdy. Wyjaśnia na licznych przykładach pokrętną logikę decydentów: komunikacja jest tak zorganizowana, że ludzie z niej nie korzystają, a skoro nie korzystają, to można ją zlikwidować zamiast poprawić tak, by zaspokajała potrzeby danego rejonu. No bo jakby ludzie naprawdę potrzebowali autobusów czy pociągów, to by nimi jeździli, nie szkodzi, że połączenia nie mają żadnego sensu… I jak zawsze wiadomo, że chodzi o politykę, pieniądze, a czasem także mentalność, co niestety nie wróży szybkiego rozwiązania problemu.

Książka ta ma jednak dwa problemy. Po pierwsze: proporcje. Mowa w niej o trzech środkach transportu: samochodach, autobusach i busach oraz kolei. Tyle że nie są one potraktowane równo. Samochody to 20% treści, autobusy – 24% i pociągi – 56% (tak to przynajmniej wychodzi w wersji ebookowej). Najdziwniej wypada chyba jeden z pierwszych rozdziałów poświęcony odwiecznej wojnie pieszych, rowerzystów i kierowców w wielkich miastach. Jest to temat mi bliski także dlatego, że w październiku zeszłego roku jakieś pięćset metrów od miejsca, gdzie mieszkam, mężczyzna został rozjechany na przejściu dla pieszych. Tymczasem ciężko nie odnieść wrażenia, że Gitkiewicz dała na początku ten rozdział, co by odhaczyć jak najszybciej Warszafkę i przejść do rzeczy bardziej dla niej interesujących.

Niby nie powinno mi to bardzo przeszkadzać, bo kupiłam tę książkę głównie z myślą właśnie o dostępie do kumunikacji poza wielkimi miastami, skoro jednak temat mi bliski został już poruszony, to wolałabym, by został porządnie rozwinięty. Mam wrażenie, że książce wyszłoby na dobre, gdyby temat ruchu drogowego w metropoliach sobie jednak odpuścił. Są już inne dobre pozycje na ten temat, choćby „Walka o ulice„.

Po drugie: brak uporządkowania. Znajdziemy tu wszystko: wypowiedzi ekspertów, polityków, działaczy i przypadkowych podróżnych, cytaty z badań, opisy codzienności mieszkańców terenów komunikacyjnie wykluczonych, relacje z podróży autorki, opis polityki wokół kolei, a na końcu nawet jakiś fikcyjny, futurystyczny wykład etnograficzny (?). Mam jednak wrażenie, że po przeczytaniu wiem jeszcze mniej niż wcześniej, bo te wszystkie różnorodne formy przekazywania informacji za bardzo się ze sobą wymieszały i zrobiły mi mętlik w głowie.

Jest to więc pozycja, tak jak wspomniałam, dotykająca ważnego i zdecydowanie wymagającego więcej uwagi tematu, co czyni ją wartą przeczytania. Z drugiej – szkoda, że autorka nie zdecydowała się albo na formę czysto reportażową, taką opowieść z podróży, albo na coś bardziej usystematyzowanego, nawet naukowego. A tak dostajemy misz-masz – w sumie tak samo, jak w przypadku komunikacji publicznej w tym kraju.


Podoba ci się moja pisanina blogowa lub prozatorska?

Śledź mnie na Facebooku,

obserwuj na Instagramie,

zajrzyj na Twittera.

Chcesz wesprzeć moją twórczość? Grosza daj pisakowi na Ko-fi.

3 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *